Potrójne żaluzje z motywem brzozowego lasu. Makijaże i stroje cyrkowe. Jest zabawnie. Zadbano o to, byśmy się śmiali i tylko Maryna podchodzi dwa, trzy razy do krawędzi sceny i pyta:
– Czy słyszycie ciszę?
Nie, ciszy nie ma, na szczęście, bo cisza to Bóg. Gdybyśmy słyszeli ciszę, bylibyśmy już martwi.
„Cierpliwie zniesiemy doświadczenia, jakie nam los ześle; będziemy pracować dla innych i teraz, i na starość, nie zaznamy spokoju, a kiedy nadejdzie nasza godzina, umrzemy pokornie. Nie zaznałeś w życiu radości, ale poczekaj, wujaszku, poczekaj. Odpoczniemy!”
Końcowy monolog Sonii w „Wujaszku Wani”, tak często przytaczany przez teatralnych komentatorów, sprawia wrażenie doklejonego. Brzydka i nieszczęśliwie zakochana panna, choć może obdarzona delikatnością uczuć i wzruszająca, nie jest jednak główną postacią tej sztuki. Końcowe zadanie wypowiedzenia tych słów przekracza jej rolę. Jest z innego porządku.
Dlatego Andreas Kriegenburg zmienia dotychczasowy ład. U niego Sonia to nie bohaterka drugoplanowa. Sztuka została napisana o niej i dla niej. Nikt inny nie cierpi jak ona, bo tylko ona jest na tyle młoda, by jeszcze czuć, co to znaczy, być niekochaną.
Z zaskoczenia spada na oczy ta scena: Sonia w ramionach ojca wyszlochuje. Z głębi – nieznośnie. Jest taki moment, gdy widzowie zdają sobie sprawę, że to już nie jest zagrane. Na scenie stało się coś. Coś tak prawdziwego, że ręce wędrują do ust, by nie wypuścić stamtąd ani jednego dźwięku.
I potem jeszcze Sonia pędząca wokół różnobarwnej piramidy krzeseł, wyrzucająca z siebie coraz głębszy okrzyk:
– Nie.
Huk rewolweru naciska na błonę bębenkową. Kobieta obok mnie kładzie rękę na ustach, żeby nie krzyknąć. Widownia wreszcie przemawia:
– Och.
Spektakl:
„Onkel Wanja” Antona Czechowa
reż. Andreas Kriegenburg
w roli Soni: Lisa Hagmeister
Thalia Theater Hamburg, premiera: maj 2008