Marta Bucholc

Pokój tej wyspie

Zapewne niektórzy Czytelnicy pamiętają skecz Kabaretu Potem, w którym Penelopa zadaje wchodzącemu na scenę w chuście rezerwisty i z pieśnią na ustach Odysowi pytanie, gdzie się mianowicie przez ostatnie dziesięć lat podziewał, na co pada odpowiedź: „Kolegów po wojnie do domu odprowadzałem”.

Tajemnica powrotu Odysa fascynuje z wielu powodów, tak błahych, jak i zasadniczych. Sandor Marai pozbierał i ujął w swojej wielogłosowej opowieści wszystkie te powody: protekcjonalny podziw dla stałości Penelopy, pogardę wobec słabości Telemacha, oczarowanie nieśmiertelną kobiecością Kirke i Kalipso, podejrzliwość wobec mdłego „półdziewictwa” Nauzykai… Bogactwo motywów splata się w dość pstrokatą, ale zwięzłą tkaninę wskutek prostego zabiegu polegającego na postawieniu trzech drugoplanowych postaci mitu w centrum opowieści jako narratorów. Dzięki temu „Pokój na Itace” ma urok żywej, mówionej historii pomimo stylizacji homeryckiej (tak w sferze języka, jak i kompozycji), licznych intertekstualizmów i bardzo postmodernistycznych niekiedy wtrętów słownych. To w gruncie rzeczy książka nieporządna i nieskładna – zarazem zaś bardzo precyzyjna, jak musi być siłą rzeczy precyzyjne opisywane post factum życie, którego wątki plotą się ze sobą ściśle na mocy nieomylnego wyroku bogów. Coś jakby egzystencjalny filc.

Technika opisu dziejów Odysa „z offu” (zadziwiająco podobnie wykorzystana przez Margaret Atwood w „Penelopiadzie”) sprawdza się świetnie, bo pokazuje najważniejszą cechę tego przedziwnego męża: jego absolutną niezrozumiałość. Kiedy to Odys jest aktorem głównym, utożsamiając się z nim zaczynamy wierzyć, że rozumiemy jego motywy i pojmujemy intencje. Tymczasem Odys jest i pozostaje niepojęty – być może stąd potrzeba ilustrowania jego losu za pośrednictwem formy opowieści, która musi olśniewać niczym osobny artefakt, jak u Joyce’a, albo rwać się i dzielić na strzępy filcujących się opowieści, jak u Maraia.

Marai pokazuje znakomicie, że Ulissesa nikt rozumieć nie może – ani śmiertelni, ani bogowie, ani kobiety, ani mężczyźni. Sam dla siebie jest zagadką, której rozwiązania na próżno szuka uporczywie w świecie zewnętrznym, gdyż będąc człowiekiem o wielkiej duszy, nie jest w najmniejszym choćby stopniu skłonny do introspekcji. Powracająca co pewien czas fraza o nieodgadnionym człowieczeństwie Odysa jest wręcz zbyt dosłowna, niepotrzebna: widać, że wszyscy wokół to płaska dekoracja: wmyślone w siebie, egocentryczne, gadatliwe ptaszęta, pośród których niestrudzenie krąży lis. Kłamliwy, obłudny, okrutny i samowolny, rozsiewający czystą woń siarki demon śródziemnomorskiego światka. Demiurg ludzkiego drobiu, którego istnienie zawisło od realności cierpiącego, ambitnego mężczyzny – z łysą głową.

Faustowski Odys Maraia szuka oczywiście przez swój niezaspokojony ruch spokoju, którego – rzecz jasna – nie znajduje. Jego odejście daje jednak pokój innym, wprowadza długo oczekiwany, wytęskniony i nieosiągalny pokój na Itace. Ulisses zostawia po sobie porządek, sprząta żywoty, w które wprowadził chaos przez samo swoje istnienie – jego śmierć stabilizuje świat w formie, w jakiej go pozostawił. Itaka po jego odejściu będzie zaciszna i pełna monotonnego świergotu nielotnego ptactwa.

Książka:

Sándor Márai, Pokój na Itace, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 2009.

* Marta Bucholc, doktor socjologii.