Marta Bucholc

Szary prawie czarny. „Kaznodzieja” Gartha Ennisa i Steve’a Dillona

Opisując komiks, należy odpowiedzieć sobie na pytanie: patrząc czy czytając. „Kaznodzieję” zdecydowanie czytając.

Rysunki są w całej serii niezbyt ciekawe. Dla wyjaśnienia: nie porównuję tu „Kaznodziei” z innymi nowszymi komiksami kultowymi z tych czy innych powodów, takimi jak rozliczne produkty Gaimana z „Sandmanem” na czele czy seria o długouchym roninie Usagi. Porównuję wyłącznie z moim własnym wyobrażeniem dobrego komiksu, w którym nie mieszczą się ilustracje wyglądające jak kadry wyrwane z filmu, retrospekcje utrzymane w innej gamie kolorystycznej dla ułatwienia orientacji oraz postacie, które w razie zmiany profilu rozpoznajemy nierzadko tylko po rozmiarze dekoltu. Tych dość minimalistycznych wymagań dzieło Ennisa i Dillona zdecydowanie nie spełnia.

Co do fabuły: zdania (również moje) są podzielone. W skrócie wygląda to tak, że tytułowy kaznodzieja, któremu spada nagle na głowę Słowo Boże wraz z dużym ładunkiem mocy perswazyjnej i permanentnym efektem czerwonych oczu, obarcza Boga winą za swoją przypadłość, jak i całe dotychczasowe – niezbyt udane – życie, po czym wyrusza, by za wszystkie te niedociągnięcia rozliczyć Stwórcę. Ten tymczasem emigruje ze świata w rejony bliżej nieokreślone, zapewne nieco zakłopotany nieprzewidzianym rozwojem wypadków. Opuszczony przez Boga kaznodzieja znajduje zastępczych sprzymierzeńców w osobach młodej kobiety z ewidentnym kompleksem Elektry i niepokojącym upodobaniem do wielkokalibrowej broni palnej oraz blisko stuletniego wampira, Irlandczyka z pochodzenia, aparycji i nałogów. Przez kolejne części komiksu przewija się wiele innych postaci, w tym postkolonialna przerafinowana rodzina z asortymentem rękodajnych wyjętych żywcem z teledysku „Cotton Eye Joe”, ukrywający się na amerykańskiej prowincji zbrodniarz nazistowski, weterani wojny wietnamskiej, gwiazda pop o niecenzuralnym imieniu, której osobliwa wymowa (i wygląd) datuje się na dzień śmierci Curta Cobaina, John Wayne, były enerdowski agent specjalny o skłonnościach homoseksualnych i wielu, wielu innych.

Katalog bohaterów (wspominam rzecz jasna tylko o pierwszoplanowych) jest bardzo urozmaicony – zdawałoby się, że powinno być kolorowo. Tymczasem (choć ilustracje są krzykliwe, często szokujące i zwykle z silną nutą czerwieni) jest szaro. Prawie czarno. Ogólne wrażenie jest bardzo, ale to bardzo ponure. „Kaznodzieja” powinien być przeznaczony tylko dla dorosłych nie ze względu na ładunek seksu, przemocy i perwersji, ale z powodu wszechogarniającego i obezwładniającego sarkazmu.

Lektura ta, jak rzadko która, uświadamia dobitnie przerażającą moc sarkazmu, który kieruje się przeciw wszystkiemu bez żadnej różnicy, bez sensu i widocznej potrzeby, nie mówiąc już o fabularnym uzasadnieniu. Czytelnik prosi, wręcz błaga autorów, żeby coś może oszczędzili. Poczucie, że śmiać można się ze wszystkiego – jak się okazuje – da się łatwo wyleczyć, przyglądając się rzeczywistości, w której faktycznie wszystko zostaje wyśmiane, przez co kompletnie przestaje bawić. „Kaznodzieja” w ogóle nie jest śmieszny.

Ogrom pogardy, absurdu i złości, które biją z każdej strony, jest niezrównany. Nie przypadkiem uważa się „Kaznodzieję” za kamień milowy w historii amerykańskiego komiksu. Postmodernistyczna nonszalancja w szafowaniu intertekstualizmami, wyrazisty rysunek postaci oraz to, że każdy, absolutnie każdy ma tam jakiś duuuży problem, zdecydowanie nie zapewniłyby mu takiej rangi. Nie wystarczyłoby zapewne również to, że obsesyjnie powracają w serii motywy – łagodnie mówiąc – kontrowersyjne: okrucieństwo, żądza władzy, wszelkie uzależnienia, rozmaite manie seksualne, sadyzm i kazirodztwo. Siła „Kaznodziei” tkwi w czymś innym. Od pierwszej do ostatniej strony główną – i czarną – bohaterką tego komiksu jest Ameryka: jej religijność, jej mity, jej seksualność, jej media, jej rodziny, domy, stacje benzynowe, ulice, pustynie, skały i pomniki. Warto przeczytać „Kaznodzieję” jako nieprzyjemnie współczesny suplement do „Kill Billa”, „Easy Ridera”, „Ameryki” Baudrillarda czy „Manhattan Transfer” Dos Passosa. Warto, choć jest to lektura zdecydowanie niewskazana na długie letnie wieczory.

Komiks:

Garth Ennis, Steve Dillon Kaznodzieja (seria wydawana w Polsce w latach 2002-2007).

* Marta Bucholc, doktor socjologii.