Szanowni Państwo, Kongres Kobiet bez wątpienia stał się jednym z gorąco dyskutowanych wydarzeń minionych dni. Od szyderstw do poważnej refleksji. Od kolejnych podziałów politycznych do poczucia wyjątkowego zjednoczenia. Warto zatem nareszcie jasno postawić pytanie o to, czy warto zorganizować następny taki Kongres ? Dziś odpowiadają: Jadwiga Staniszkis, Magdalena Środa, Małgorzata Tkacz-Janik oraz Olga Wysocka. Zapraszamy do lektury i komentarzy!
Redakcja
Jadwiga Staniszkis
To była kwestia wypromowania
Nie dostałam zaproszenia na Kongres Kobiet, ale i tak bym nie poszła. Zdaję sobie sprawę z poważnego problemu nierówności w Polsce, jednak zaproszone osoby zostały wybrane tak, by stworzyć odpowiednie tło dla trzech postaci, promowanych w ramach tego wydarzenia: Jolanty Kwaśniewskiej, Henryki Bochniarz i Danuty Hubner. Dlatego nie zaproszono też na przykład Moniki Olejnik. Część gości uświadomiła sobie manipulację dopiero po niewczasie: w relacjach medialnych widziałam na przykład twarz biednej Hanny Gronkiewicz-Waltz, która ze zdziwieniem przyglądała się temu, co ją otaczało.
Cała sprawa nie skończyła się zresztą wraz z Kongresem. Dyskusję na ten temat kontynuuje zwłaszcza „Gazeta Wyborcza”. W sposobie, w jaki się rozmawia o Kongresie, można dostrzec manipulacje. Wyraźnie widać, że wraz z upływem czasu następuje selekcja informacji o tym, kto brał udział w wydarzeniu. Na przykład, początkowo pokazywano Marię Kaczyńską w towarzystwie Jolanty Kwaśniewskiej, a teraz jest ona już zupełnie nieobecna. Z kolei spośród feministek właściwie jedyną osobą, która w tej chwili może wypowiadać się na temat Kongresu, jest Agnieszka Graff.
Moim zdaniem, ten sposób prezentacji na dłuższą metę nie będzie odpowiadał większości kobiet w Polsce. Szczególnie niezadowolone mogą być te, które obecne są w biznesie.
Jadwiga Staniszkis, profesor socjologii
***
Magdalena Środa
Idzie czas kobiet
Kongres Kobiet był wspaniałą imprezą, która zrodziła się naprawdę spontanicznie. Nie było żadnych zaproszeń, a jedynie zachęta: „drogie panie logujcie się, przysyłajcie pomysły, zróbmy coś razem!!!” Gdy ktoś miał jakiś pomysł, wiedział że musi zrealizować go – taka była zasada. W ten sposób w Kongresie znalazła się Jolanta Kwaśniewska. Po prostu pojawiła się, bo chciała mówić o przemocy i handlu kobietami i bardzo we wszystko się zaangażowała. Tak pojawiła się też Joanna Regulska, która przyleciała ze Stanów, by mówić o kobietach w samorządach. Bardzo szybko w organizację Kongresu włączyły się także Hanna Gronkiewicz-Waltz, Joanna Piotrowska, Kazia Szczuka, Maria Kaczyńska (przez swoją reprezentantkę, Ewę Ziomecką z kancelarii prezydenta). Od samego początku było więc z nami bardzo wiele liczących się kobiet. I żadna nie przyszła „na gotowe”.
Nie było oficjalnych zaproszeń. To naprawdę było pospolite ruszenie. Kto chciał, po prostu włączał się w prace, których było mnóstwo! Sam pomysł Kongresu powstał w grudniu. Ja akurat dostałam wówczas dużo zaproszeń na obchody rocznicy okrągłego stołu i pamiętam, że byłam wściekła, bo w panelach nie było ani jednej kobiety. Nie było nawet takiego problemu, jak „dlaczego przy okrągłym stole nie było kobiet, przecież to one robiły podziemie”. Powiedziałam to Nice Bochniarz, która jest geniuszem organizacyjnym i potrafi zarazić każdego swoją aktywnością. I to ona wpadła na pomysł, by zrobić seminarium poświęcone roli kobiet w minionym dwudziestoleciu.
Pomysł seminarium pęczniał i pęczniał, bo włączały się kolejne panie. Potem zaczęłyśmy szukać pieniędzy, a kiedy znalazłyśmy, wszystko potoczyło się bardzo szybko. I przerosło nasze oczekiwania.
Celem kongresu było wypromowanie samych kobiet, nikogo personalnie. Chodziło o pokazanie, że możemy być solidarne – różne, ale solidarne – jak również, że feminizm nie jest niczym strasznym, bo wszystkie jesteśmy feministkami, o ile troszczymy się o równe szanse kobiet w sferze publicznej. Te proste idee, a także chęć pokazania, jaką jesteśmy siłą i jaki mamy dorobek, były naszymi głównymi celami. Ale było tam więcej rzeczy: i wielkie wzruszenia, i bardzo dobre merytorycznie debaty.
Prasa wyłapała z tego wszystkiego to, co chciała. Najczęściej Jolantę Kwaśniewską. Ale nie jest prawdą, że Kongres w jakimkolwiek stopniu miał na celu jej promocję. Komentarze są różne, na ogół trafne, ale bywają dziwaczne, jak ten profesor Staniszkis, która wszędzie wietrzy spisek i tajne układy. Tak niewiele wie ona o tym, co dzieje się w ruchu kobiecym i czym był ten Kongres, że pisze – przepraszam – kompletne banialuki. Od socjologa trzeba jednak wymagać, by nim coś oceni, zebrał jakąś wiedzę. Danuty Huber nie trzeba przecież promować. Hanna Gronkiewicz-Waltz była bardzo aktywna i zachwycona tym, co się działo. Monika Olejnik o kongresie wiedziała, bo sama z nią rozmawiałam, ale panelu prowadzić nie chciała.
Jedyną osobą, którą chciałyśmy rzeczywiście wypromować, była Henryka Krzywonos. I udało się! Wspaniała laudacja pióra Kazi Szczuki odczytana przez Krystynę Jandę była fantastyczna. Henryka była niewątpliwą bohaterką Kongresu, bo jest bohaterką Polski, tyle że zapomnianą i niedocenianą. Chciałyśmy też wypromować język i mądrość profesor Marii Janion. Jej wykład był bardzo ważnym punktem Kongresu. To, że ten język stał się nośny, widać było po owacjach, jakie dostała po swoim, podobnym w duchu przemówieniu, Agnieszka Graff.
Liczba tekstów prasowych na temat Kongresu, nawet jeśli są one krytyczne, pokazuje, że coś poważnego w Polsce się stało, że kobiety „wyszły z szafy”, budują nową tożsamość i zaczynają świadomie stawiać roszczenia (niedługo wyjdzie zbiór kongresowych postulatów). Pełna zgoda uczestniczek Kongresu, że trzeba nam parytetów, że trzeba nam Pełnomocnika do Spraw Równego Traktowania, pokazuje siłę tej świadomości.
Co tu dużo mówić! Idzie czas kobiet.
* Magdalena Środa, profesor filozofii
***
Małgorzata Tkacz-Janik
Wyemancypowany rachunek sumienia
Polki z wielkim oddaniem, graniczącym wręcz z kapłańską ofiarnością, angażowały się w przeszłości w działalność organizacji społecznych i politycznych. Działo się to odróżnieniu od państw zachodnioeuropejskich, gdzie w XIX wieku wytworzył się wyraźny podział na sferę publiczną – męską, i sferę prywatną – kobiecą (co wyraźnie wybrzmiewało w kolejnych falach feministycznego dyskursu). W Polsce pod zaborami rodzina stawała się swoistą instytucją niepodległościową, a obowiązki obywatelskie Polek nabierały wyjątkowego znaczenia. Polki bardzo szybko podjęły także działania w związkach zawodowych i pomimo utrudnień na rynku pracy i uprzedzeń płciowych, od końca XIX wieku zakładały organizacje zrzeszające pracownice biur, handlu i przemysłu. Po II wojnie światowej kobiety zaktywizowano je na rynku pracy w sposób odgórny, w ramach narodowego planu odbudowy. Wizerunek baby na traktorze, oderwanej przez system przemocą od „tradycyjnej kobiecej roli”, mocno zaważył na wyobrażeniach o pracy kobiet w późniejszych latach, a przede wszystkim na początku lat 90. Mimo że połowę dziesięciomilionowej „Solidarności” stanowiły kobiety, tylko jedna jedyna brała udział w obradach Okrągłego Stołu.
Czerwcowy Kongres Kobiet pokazał, jak bardzo i jak długo potrzebne było w Polsce spotkanie kobiet. To bowiem właśnie kobiety są wielkimi nieobecnymi transformacji. Kongres był swoistym rytuałem. Miał on swoje sacrum i profanum, do których pamięć bardzo wielu obecnych tam kobiet będzie wracać, jak do momentu inicjacji. Usłyszałyśmy tam również nagle, że nasze (kobiece) losy liczą się w tym patriarchalnym porządku kultury narodowej tylko wtedy, gdy złożymy z siebie ofiarę. Jakież to musiało wywołać zdumienie w wielu kobietach. W tych kobietach, które do tej pory dzielnie pracowały, wychowywały i matkowały całemu światu, uznając tę postawę za tożsamą z ich indywidualną (podmiotową) wartością, przez nikogo nie narzuconą, nie kulturową, ale nomen omen „naturalną”. Bardzo trudny jest ten nowy, bardzo wyemancypowany rachunek sumienia.
Zgodnie ze statystykami i wynikami wyrywkowych badań socjologicznych, kobiety wydają się heroinami transgresji. W rzeczywistości jednak pozostają nieobecne w porządku symbolicznym i w strukturach władzy. Ich losy, trud i zasługa pozostają nie opisane. Potrzeba nam jeszcze bardzo wielu Kongresów Kobiet, aby przełamać tę wielką ciszę. Wypełnić białą plamę indywidualnymi losami kobiet i Polek jako zbiorowości. Nadać im rangę i prestiż, które nie są tożsame ani z konstytucyjnie zagwarantowanym równouprawnieniem, ani z deklarowanym wsłuchiwaniem się w głos kobiet. Z kolei ten głos, by stać się językiem, znaczyć i oddziaływać, musi zostać przemyślany i przegadany przez bardzo różne kobiety, musi stać się rzetelną dyskusją o gospodarce, ekonomii, prawie i wizjach przyszłości Polski.
Nic o nas bez nas.
* Małgorzata Tkacz-Janik, filolog-literaturoznawca, feministka i polityk partii Zielonych
* * *
Olga Wysocka
Czy warto zrobić następny kongres kobiet, czyli czy warto zrobić kongres mężczyzn?
Na pierwszy zorganizowany po 1989 roku Kongres przyjechały kobiety z całej Polski. Im większy obcas, tym większa prowincja. Kobieca gwardia. To robiło wrażenie i miało swój urok. Były spontaniczne, radosne, szczere, proste i otwarte. Były solidarne, jakby znały już przed kongresem postulat Marii Janion: „kobieca solidarność – wciąż obśmiewana i demaskowana jako fikcja – jest naszym obowiązkiem“. W przerwach między panelami wychodziły dzwonić do dzieci czy wnuków, albo do firm, sprawdzając czy zlecone przez nie zadania zostały wykonane, albo do znajomych, podkreślając, że zaraz wezmą udział w panelu o przedsiębiorczości czy autoprezentacji.
Kongres pokazał, że temat sytuacji polityczno-społeczno-ekonomicznej kobiet, o którym od lat dyskutuje się w kuluarach, w zepchniętych na margines podgrupach kształtowanych przez feministyczne inicjatywy – niejednokrotnie negatywnie ocenianych z góry za samo niezrozumiałe słowo feminizm – potrzebuje uwagi publicznej. Wydarzenie apolityczne. Zaproszenie wszystkich Pań Prezydentowych było działaniem rozważnym, bo kongres dotyczył przecież tematu wspólnego, bez oglądania się na pochodzenie i poglądy polityczne, ale także płeć. Do dyskusji okołokongresowej dołączyli mężczyźni, deklarujący się jako feminiści. Polemika między samymi mężczyznami (m.in.: Wiktor Osiatyński, Stefan Chwin, Robert Kozłowski) nadała nowej jakości pojęciu. Wydobyła słowo feminizm z piekła pejoratywności i pokazała jego inny wymiar. Feministką nie jest krzykliwa kobieta przed czy po menopauzie. Feministka ma urok, czar i blask. Może być inteligentna i nosić szpilki. Może też być feministą łysiejący, albo i nie, pan po czy przed czterdziestką. Feminizm dotyczy wszystkich tych, którzy uważają, że dyskusje na temat równości kobiet są potrzebne i konieczne. Feminist(k)ą jest każdy, kto chce „urealinić kobiety”. A jakie one są? Dane udostępniane przed kongresem pokazały, że Polki są pracowite, wykształcone, zorganizowane. Polki są też zapracowane, niedocenione, zmarginalizowane, często stają się ofiarami przemocy domowej.
Dwa dni dyskusji, opartej na naukowych badaniach, doświadczeniach, raportach i życiowych przykładach, przełożono na postulaty. Nie można kongresowi zarzucić „bicia piany”. Tylko co dalej? Powstają oddolne inicjatywy i miejmy nadzieję, że przez jakiś czas będą działały w oparciu o zapał, przekazany w czasie kongresu kobietom z różnych stron Polski. Jednak wiadomo: nie da się kształtować rzeczywistości, w której rola i pozycja kobiet ma być zmieniana bez udziału w tym procesie zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Nie jest to również proces, który kończy się na jednym akcie, ale jest to długa, społeczna droga.
Najważniejszą wartością kongresu jest to, że dyskutowane tematy przebiły się do szerszej opinii publicznej. Nikt nie pomyślał i nie pomyśli o tym, żeby zorganizować Kongres Mężczyzn – no bo po co? Więc warto zastanowić się kiedy zorganizować kolejny Kongres Kobiet.
* Olga Wysocka, doktorantka, pracownik Instytutu Adama Mickiewicza.