Artur Wołoch
Plastik fantastik – American Dream – Muzeum Narodowe w Krakowie
Moja pierwsza lekcja angielskiego
Lief, mój native speaker: Kiedy zapytasz Amerykanina: – „How are you?”, zawsze odpowie Ci uśmiechnięty: –„Fine, just fine!. Amerykanin ex definitione jest szczęśliwy. Polaka, często boisz się zapytać Jak się masz?, bo narażasz się na litanię jego niepowodzeń z ostatniego tygodnia.
Moje pierwsze dżinsy
Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty któryś. Plac Centralny, Nowa Huta. Mijamy z mamą pomnik Lenina. Nie pamiętam czy już wtedy miał urwana piętę, po nieudanej próbie wyprowadzenia go z równowagi przez imperialistyczną laskę dynamitu.
I wreszcie je mam. Levi’sy. Kupione w Pewexsie. Wprawdzie nie było rozmiaru i są ciut za duże, fantazyjnie zwisając tam, gdzie miały opinać. Ale co tam! To w końcu Levi’sy, będę je nosił codziennie! Kolor, którego nie może sprać nawet peerelowski proszek.
Moja pierwsza miłość – Marilyn.
Kolory – intensywne. Czerwony, nie jest po prostu czerwony, to raczej ekstrakt z czerwieni samej w sobie – wargi czerwone czerwienią najczerwieńszą. Półprzymknięte oczy Marilyn Monroe, blado – niebieski cień do powiek. Twarz, której chciałoby się dotknąć, spróbować, jak karmelową figurkę z niedzielnego odpustu, której smak rozczarowuje, gdzieś po trzecim kęsie. Obok niej Elvis, powłóczyste spojrzenie, a z warg ściekają słowa piosenki:
Every time I see the sunrise
Or a mountain that’s so high
Just by seeing is believing
I don’t need to question why…
Pierwszy uśmiech
Baudrillard kiedy przyjechał do Stanów, pierwsze co zauważył, to amerykański uśmiech. Zęby białe bielą najbielszą i równe niczym rzędy jednostek stacjonujących w Wietnamie. Są jak tarcza antyrakietowa, która nie pozwala podejść bliżej niż na odległość: ”Fine, just fine!”.
„Utopia urzeczywistnionej banalności”
Ameryka nie potrzebuje artysty, najlepiej żeby w ogóle go nie było. Ameryka jest dziełem sztuki sui generis – bo co prawdziwy Amerykanin chciałby mieć na ścianie, w prawdziwie amerykańskim domu? Nie jakieś tam artystowskie „izmy”, ale ładnie namalowany, obiektywny kawałek Ameryki. Najlepiej coś, co już dobrze zna, coś co niezaprzeczalnie istnieje, może witryna baru za oknem, albo maska różowego cadillaca? Nie musiałby wychodzić z domu żeby na nie popatrzeć.
Być może fotorealizm jest urzeczywistnieniem baudrillarowskiej koncepcji simulacrum, w którym prawdziwe jest, tylko to, co jest postrzegane. Rzeczywistość nie istnieje, jest nam jedynie pokazywana. Prawdziwe jest to, co jest powielane, w telewizji, w rozmowach, w gazetach, w obrazach, w pragnieniach. Istnieć znaczy być powielanym.
Jak pisał Baudrillard: „…Prawda o Ameryce dla mnie nie istnieje. Od Amerykanów żądam tylko, by byli Amerykanami. Nie wymagam od nich, by byli inteligentni, wrażliwi, oryginalni, chcę tylko, by wypełniali przestrzeń, która nie daje się porównać z tą, jaką znam, by nie przestawali być dla mnie tym najwyższym, gwiezdnym miejscem, najpiękniejszą przestrzenią orbitalną…”
Fotorealizm pokazuje tę przestrzeń pustą, jak w obrazach Hoppera, American Dream nie potrzebuje ludzi, potrzebuje symboli. Wypełnia ją przedmiotami i rzeczami pozbawionymi emocji, kompletnie nie oryginalnymi. Artysta staje się substytutem migawki w aparacie fotograficznym. Ale robi coś jeszcze. Powleka obraz cienką, izolacyjną warstwą plastiku. Prawie niezauważalną. I właśnie to prawie robi wielką różnicę.
Wystawa:
Amerykański sen, 02.07. – 04.10.09, Muzeum Narodowe w Krakowie [http://www.amerykanski-sen.pl/].
* Artur Wołoch , absolwent socjologii i filozofii, student reżyserii.