Jerzy J. Kolarzowski
Miłość do stolicy imperium
Wydawnictwo „Prószyński i S-ka” od jakiegoś czasu publikuje drobne formy narracyjne Virginii Woolf. Jako pierwszy ukazał się zbiór opowiadań „Dama w lustrze”, następnie „Siedem szkiców” ze wstępem Doris Lessing, teraz zaś przyszła kolej na niewielki tom szkiców zatytułowany „Widoki Londynu”.
Na zbiór ten składa się sześć krótkich form eseistycznych, przepełnionych wizjonerską metaforyką. Styl Woolf jest tu niezwykle plastyczny, metaforyka odwołuje się do koncepcji manichejskich, a wszystko razem przepełnia miłość do świata materialnego i zdobyczy cywilizacji. Tytuły kolejnych tekstów i kryjące się pod nimi, zbudowane z metafor przeźrocza, odsłaniają takie widoki, jak „Londyński port”, „Fala przypływu na Oxford Street”, „Domy sławnych ludzi”, „Opactwa i katedry”, „Oto Izba Gmin” oraz „Portret mieszkanki Londynu”.
Wyrastająca z tradycji angielskiej moderny Woolf była mistrzynią gęstego eseju i cudownie operowała metaforyką obrazową, której asocjacje prowadzą zaciekawionego czytelnika – niczym kolejne zwroty nurtu strumienia – ku coraz wyższym partiom tajemniczego, skalistego wzniesienia. Ale czy owa modernistyczna obrazowość to jedyny powód, dla którego mamy dziś czytać Woolf? Nie. Woolf pokazuje świat u szczytu cywilizacyjnego spełnienia. Takim niewątpliwie czasem były lata trzydzieste XX wieku w Wielkiej Brytanii. W USA oraz w innych częściach Europy kryzys gospodarczy końca lat dwudziestych poczynił wielkie spustoszenie. W Wielkiej Brytanii warstwy wyższe nie odczuły go. Londyn był stolicą państwa, którego od czasów Napoleona nie dotknęła dokuczliwa wojna, a perypetie I wojny światowej przyniosły więcej zysków i zdobyczy w terytoriach zamorskich niż strat w ludziach i flocie.
Nic nie zapowiadało, że imperium brytyjskie, rozciągnięte od Falklandów przez dwie trzecie Afryki, Gibraltar, Maltę, Cypr, Palestynę, Indie aż po wyspy Oceanu Spokojnego miałoby kiedykolwiek podupaść czy nawet rozpaść się. W takim świecie jest właściwie przeznaczone miejsce zarówno na dobro, jak i na zło, a pogoń za dobrami tego świata, za praktycznym materializmem, staje się przejawem naturalności, niczym troska matki o własne dziecko.
W plastycznych esejach Woolf jest jakaś swoista cisza, panteistyczny spokój sytości. Stąd też płynie przyjemność obcowania z tymi tekstami, które były pisane przeszło siedemdziesiąt lat temu – przed kolejnymi zwrotami historii, które miały naznaczyć piętnem cywilizację białego człowieka i odebrać sporo z klimatu lat trzydziestych XX stulecia jego stolicy. Współczesny Londyn, choć w zasadzie nie był zbombardowany, a miejsca opisywane przez Woolf przetrwały znakomicie, stał się stolicą byłego imperium z wielorasowym tłumem na ulicach, z lękiem, czy paczka położona na ławce w parku nie oznacza bomby, z piętnem kontrkultury, które spoziera z plakatów i witryn sklepów muzycznych.
W relacji pisarza do miejsc przeżywania własnej biografii istnieje swoista dwuznaczność. Polega ona na tym, że można z upodobaniem oscylować, pozostając w objęciach miłości spełnionej i niewinnej zarazem.
Książka:
Virginia Woolf „Widoki Londynu”, przeł. M. Lavergne, wydawnictwo „Prószyński i S-ka”, Warszawa 2009.
* Jerzy J. Kolarzowski, doktor nauk prawnych.