Do prezentowania muzycznego kunsztu wybrano miejsce nie byle jakie. Imponujący kawałek Włoch po drugiej stronie Alp i ongiś symbol niechlubnej historii, Feldherrnhalle to dziewiętnastowieczna kopia słynnej, mieszczącej rzeźby Loggi dei Lanzi z Florencji. Osobliwa konstrukcja była miejscem, do którego w 1923 maszerowali naziści. Pucz się nie powiódł, kilku zginęło. Później NSDAP z ofiar uczyniła męczenników. Na co dzień mieszkańcy zapewne nie zwracają na przeszłość zbytniej uwagi, przybysz jednak ogląda, jak złowrogie miejsca odczarowywane są kulturą wysoką. A oto dziś przez moment świątynia muzyki poważnej.

Monachijskich Filharmoników prowadzi dyrygent z Rosji, Semyon Bychkov. Ranga wydarzenia nie budzi więc wątpliwości. Bychkov nie tylko w Niemczech jest cenionym dyrygentem. Odnosi sukcesy fonograficzne, choćby w zeszłym miesiącu w prestiżowym „BBC Music Magazine” otrzymał maksymalną liczbę punktów za znakomite nagranie „Lohengrina” Wagnera i został okrzyknięty płytą miesiąca w kategorii muzyki operowej.

A jednak wybrano kompozytorów i solistów z innych krajów. Być może także ze względu na letnią atmosferę. Hélène Grimaud podjęła się wykonania drugiego „Koncertu fortepianowego Nr. 2 c-Moll op. 18“ Sergiusza Rachmaninowa. W programie znalazła się suita „Romeo i Julia“ op. 64 Prokofiewa. Następnego dnia przewidziano równie międzynarodowy repertuar.

Wyprzedano wszystkie miejsca. Widzowie nie zawiedli i tu spotkała ich akustyka co najmniej dziwna. Dźwięki, a to ginęły pod dachem Feldherrnhalle, a to znów odbijały się od zabytkowych gmachów – a wszystko przy jednoczesnej pracy gigantycznego zestawu kolumn, zaiste godnych koncertu gwiazd muzyki bardziej pop.

Deszczową pogodę miał ożywić „Kaprys włoski“ Piotra Czajkowskiego, suita z „Arlezjanki“ George’a Bizeta i „Walc“ Maurycego Ravela. Pomimo że jowialny Bychkov dwoił się i troił na egzotycznej scenie, orkiestra łypała na ponure niebo i grała dość niemrawo. Słuchacze zastanawiali się, czy bardziej przydadzą się kaptury, czy parasole.

Ożywienie wniosły siostry Labèque i „Koncert na cztery ręce” Francisa Poulenca. Jedna w czerwonej, druga w fioletowej sukni przykuwały uwagę nadzwyczajnym poziomem ekspresji, co niezawodnie przekazywał telebim. Zresztą w „Koncercie” fragmenty skoczne sąsiadują z lirycznymi akurat w takich proporcjach, by legion melomanów przestał nieufnie patrzeć na chmury. Tajemnicę podejrzanej siły wyrazu międzynarodowych gwiazd fortepianu wyjawiła jedna z sióstr Labèque. Z uwagi na możliwe opady atmosferyczne siostry nie będą czekać na oklaski między kompozycjami, ale ciurkiem zagrają „encores”.

Zagrały? To mało powiedziane. Tempo godne Wielkiej Pardubickiej. Umieszczone w Feldherrnhalle pomiędzy dwoma monumentalnymi lwami rzucały grzywami pięknych włosów. Bychkov o gęstej czuprynie robił, co mógł, poganiając orkiestrę. Mógł niewiele.

Widownia pożegnała szczere siostry bez żalu. Bychkov zaś zaproponował na zakończenie „gwarantowane” przeboje. „Walc” Chaczaturiana i jeden z „Tańców węgierskich” Brahmsa. Kosmopolityczny i ognisty repertuar znalazł uznanie. Uciekając przed kolejnym deszczem, słuchacze mieli na ogół pogodne twarze. Żartowano, iż bardziej stosowna byłaby zmiana repertuaru na „Water Music” Haendla – skądinąd pisana z myślą o wykonaniach na świeżym powietrzu. Więcej widziano, mniej słyszano, owszem. Jak się okazuje, jednak nawet mniej udane koncerty ścierają niechlubną historię miejsc, których w Europie przecież nie brakuje.