Piotr Kieżun

Opowieść o końcu świata. Cormac McCarthy „Droga”

W pewnym sensie wszystkie znane nam wyobrażenia o końcu świata są podobne. We wszystkich dochodzi do jego fizycznego unicestwienia. Zmieniają się tylko sposoby zniszczenia w zależności od granic ludzkiej (lub boskiej) wyobraźni. Raz widzimy biblijne morze siarki z jęzorami ognia i gryzącym dymem, innym razem radioaktywny podmuch, który zmienia wszystko w bezkształtną miazgę.

Wiemy jednak doskonale, że mimo identycznych materialnych skutków, jakie niesie ze sobą deszcz krwi z Janowego objawienia i wybuch światowego arsenału jądrowego, opis każdego z kataklizmów mówi o czym innym. Ostatecznie bowiem nie liczy się sam akt destrukcji, lecz to, co pozostaje. Opowieść o końcu świata – czy to przekazana ustami proroka, czy piórem pisarza – zazwyczaj trwa dłużej niż świat, o którym opowiada. W opowieści koniec świata nigdy nie jest końcem całej rzeczywistości. Dzięki temu opowieść ma dla nas jakikolwiek sens i staje się apokalipsą – odchyleniem zasłony, odsłonięciem prawdy o tym, co przemija i o tym, co nadchodzi. Gdyby koniec świata oznaczał koniec wszystkiego, mówienie o nim nie miałoby dla nas żadnego znaczenia.

Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Cormac McCarthy. W „Drodze”, powieści, w której opisuje podróż ojca i syna przez zniszczone w wyniku nieznanej katastrofy bezkresne przestrzenie Stanów Zjednoczonych, do ostatnich stron nie mówi o przyczynach tragedii. Nie ma tam wielkich eksplozji, pożarów czy potopu. Nie pojawia się żaden opis zniszczenia. Czytamy jedynie o tym, co pozostało: o wiecznie padającym deszczu i śniegu, niebie zasnutym warstwą ciemnych chmur, przejmującym zimnie, zalegających wszędzie hałdach popiołu, brudnej, zatęchłej wodzie, martwych zwierzętach, pustych ruinach domów i wyschniętych na wiór ludzkich trupach. Pośród tego wszystkiego krążą bezładnie nieliczne gromadki wygłodniałych kanibali i nasi bohaterowie – bezimienni i osamotnieni. Każdy dzień jest podobny do następnego. Poszukiwanie resztek jedzenia, miejsca, w którym można się bezpiecznie ukryć i kolejne etapy marszu na południe, gdzie być może da się jeszcze żyć.

Książka McCarthy’ego to zgodnie z tytułem powieść drogi. Bohaterowie przemierzają rumowisko świata, mimo że podróż wcale nie obiecuje czegoś lepszego. W gruncie rzeczy najważniejsza jest sama wędrówka, bo cóż robić innego, gdy wszystko wokoło przypomina najgorszy koszmar. Zawsze można się łudzić, że za następnym wzgórzem zobaczymy scenerię przypominającą stare dobre czasy: słońce, kwiaty i ludzi – z irytującymi obsesjami i fobiami, ale w zasadzie znośnych, a nawet życzliwych. Czytelnik też tego wyczekuje, ale tak jak i bohaterom, również jemu nie będzie dany moment wytchnienia.

„Droga” to książka wymagająca wysiłku. Nie z powodu języka, który jest zwięzły i prosty, lecz z powodu dojmującego uczucia niepokoju, które rodzi się przy jej lekturze i trwa jeszcze długo po przeczytaniu ostatnich stron. Nagle zdajemy sobie sprawę, że groza przedstawionego przez McCarthy’ego świata nie polega tylko na tym, że po globalnej katastrofie świat ten jest potworny i makabryczny. Uczucie grozy płynie z tego, że w istocie jest to ten sam świat, po którym teraz stąpamy. Nie ma w nim domostw ani miast, rozpadły się wszelkie ludzkie wspólnoty, lecz czy i dziś nie jest to jedynie ulotny sztafaż? Być może Ziemia nie jest naszym domem, a my jesteśmy tu tylko przypadkiem i to, co trwa, to jedynie zimny i twardy kawał materii, na którym próbujemy pozostawić nasz ślad. Przecież jeśli wierzyć nauce, kiedyś nas tu w ogóle nie było. „Kiedyś – jak pisze McCarthy w kończącym powieść akapicie – w górskich potokach żyły pstrągi źródlane. Widać je było, jak stoją w bursztynowym nurcie, a białe krańce płetw drgają delikatnie w płynącej wodzie. (…) W głębokich dolinach, gdzie żyły, wszelka rzecz była starsza od człowieka i tchnęła tajemnicą”.

W opowieści o końcu świata najważniejsze jest to, co pozostaje. Tradycyjne apokalipsy pokazywały zagładę grzeszników i wywyższenie sprawiedliwych. Morze siarki stawało się narzędziem moralnego osądu. Rzeczywistość po końcu świata była zmieniona, lecz nadal ludzka, tak jak ludzki był świat, który odchodził. Głównie dzięki temu, że można było o niej powiedzieć, że jest dobra lub zła.

Spopielone zgliszcza McCarthy’ego są nieme i nie niosą ze sobą żadnego sensu. Świat jest tu kawałkiem materii. Niczym więcej. Obecność lub nieobecność człowieka nie czyni żadnej różnicy. Nawet miłość ojca i syna, która jest dla nich jedynym punktem oparcia, staje się nic nie znaczącym płomyczkiem pośród wszechogarniających ciemności. Rację zdaje się mieć tylko szalony starzec spotkany gdzieś na środku drogi: „Gdy wszyscy umrzemy, zostanie już tylko śmierć, a wtedy jej dni też będą policzone. Stanie na środku drogi, nie mając nic do roboty, nie mając nikogo do zabrania. I powie: Gdzie się wszyscy podziali? Tak to będzie. Co w tym złego?”.

Jeśli świat nie niesie żadnego sensu, co ma ze sobą zrobić człowiek? W obliczu takiej grozy nie ma dobrych odpowiedzi. McCarthy też nie próbuje ich udzielić. Możemy tylko wierzyć, że w heroicznym wysiłku będziemy w stanie odnaleźć jakiś sens we własnym wnętrzu i w ten sposób przemierzymy naszą drogę. Jak nasi bohaterowie, którzy do końca „nieśli ogień”. Nikt nam jednak nie obieca, że dotrzemy gdziekolwiek.

Książka:

Cormac McCarthy, „Droga”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2008

* Piotr Kieżun, doktorant w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW.