Ale myśl o przejściu od tego, co ludzkie, do tego, co nie – ludzkie, błąka się po Europie również innymi drogami. Lalki Dedala, Golem, homunkulus i potwór Frankensteina to tylko niektóre z jej manifestacji. Amerykański posthumanizm, którego przedstawiciele głoszą, że przyszłością naszego gatunku jest przeniesienie umysłów ludzkich do sieci komputerowych, jest jej najnowszą odmianą.

Pomysły te są często zbywane jako niepoważne fantazje, jako ludyczne odruchy świadomości zmęczonej poważnymi kwestiami. Lecz można bronić innej tezy – możliwe jest, że co najmniej czterech wielkich twórców dwudziestowiecznych przejawiało w swoich dziełach mniej lub bardziej ukryte pragnienie poniechania ludzkiej kondycji.

Alan Turing. Twórca podstaw teoretycznych, które umożliwiły zaistnienie komputerów. Twórca eksperymentu myślowego, który przeszedł do historii jako „test Turinga” – człowiek zadaje w nim pytania komuś, kogo nie widzi ani nie słyszy, i na podstawie otrzymywanych odpowiedzi musi odgadnąć, czy ma do czynienia z innym człowiekiem, czy z maszyną. Turing opisał ów test w eseju Maszyna licząca a inteligencja. Uważna lektura tego tekstu pozwala zauważyć, że Turing opowiadał się w nim emocjonalnie po stronie maszyny. Podobnie jak inni entuzjaści tego pokroju, uważał on całą ludzką kondycję, uzależnioną od biologicznej cielesności, a w niej szczególnie od nie dającej się zracjonalizować seksualności, za wielce niedoskonałe vehiculum umysłu. Tej odrazie Turinga do ciała zawdzięczamy w pewnej mierze istnienie komputerów.

Stanisław Lem. Autor Bajek robotów i Cyberiady, zbiorów opowiadań, w których – wciąż jeszcze trzeba o tym, niestety, przypominać – pod komiczno-groteskową maską stylizacji językowej ukrył niemal pełny zestaw problemów filozoficznych dręczących kulturę Zachodu. Narratorami i wewnętrznymi odbiorcami tych tekstów są roboty, które często wspominają o odrażających „bladawcach”, „lepniakach” i „klejkich” – czyli o ludziach. Lem nigdy, ani w tych groteskach, ani w innych swoich utworach, znacznie „poważniejszych”, nie pogodził się z przypadkowością procesów biologicznych, jakie doprowadziły do powstania naszego gatunku. Nie pogodził się też z przykrym rozziewem pomiędzy potencjałami umysłu ludzkiego, a możliwościami ludzkiego ciała. Precyzja maszyn oraz ich „czystość” były dla niego niedościgłymi ideałami w zestawieniu z beznadziejnymi aporiami, w jakie uwikłana jest cielesno – umysłowa kondycja ludzka.

Michel Foucault. W opinii szerokich kręgów prorok „śmierci człowieka”. Outsider polityczny, społeczny, seksualny. Z jego filozofii do powszechnego obiegu przedostało się tylko kilka bon motów w rodzaju tego, który wymieniłem. Uważniejsza lektura jego pism, pisanych zawikłanym, barokowo zretoryzowanym stylem, pozwala zobaczyć, że Foucault chciał uśmiercić człowieka nie tylko jako dziedzic strukturalizmu (do tego dziedzictwa przyznawał się bardzo niechętnie), ale przede wszystkim jako krytyk uroszczeń klasycznego humanizmu – mimo że rzadko wyrażał tę krytykę wprost. Idea suwerennego ludzkiego podmiotu tworzącego kulturę w harmonijnych procesach umysłowych, idea człowieka z Mowy o godności ludzkiej Pica della Mirandoli była dla Foucaulta w najwyższym stopniu fałszywa i wstrętna. Przez całe życie opisywał odmieńców, szaleńców, przestępców – to właśnie w nich odkrywał istoty esencjonalnie ludzkie. „Człowieczeństwo” było dla niego zjawą z grafik Goyi czy Fuselego, nieznośnym koszmarem, od którego można było uciec jedynie poprzez zniszczenie konstruktu zwanego „człowiekiem”, poprzez rozpuszczenie go w roztworze dyskursu. Obie najważniejsze metodologicznie książki Foucaulta – Słowa i rzeczy oraz Archeologia wiedzy – napisane są tak, jak gdyby ich autor przyjął wobec ludzkości, a zwłaszcza wobec kultury zewnętrzne stanowisko obserwacyjne.

Glenn Gould. Dla jednych bóg, dla innych kabotyn. Żył w osamotnieniu tak wielkim, że próbowano dopatrzyć się w jego psychice autyzmu. O jego grze na fortepianie napisano całą bibliotekę, lecz chyba niewielu analityków zwróciło uwagę na „nieludzkość” tej gry. Gould grał tak, żeby jego wykonania były pozbawione wszelkich znamion uczuciowości, emocjonalności. To dlatego nie stosował w ogóle legata, dlatego niemal nie dotykał pedału, dlatego kształtował każdy dźwięk w izolacji od wszystkich innych. Jakiś złośliwy krytyk napisał po jego Sztuce fugi „brzmi to tak, jakby foka grała na klaksonach”. Cóż, może raczej brzmi to (i wiele innych rzeczy) tak, jakby grał ktoś, kto opancerzył się przed wszystkimi emocjami. Jakby grał stoik, który właśnie osiągnął ataraksję – pamięta jeszcze kształty uczuć, lecz widzi je tylko z oddali. Albo istota pogrążona w doznaniu nowej formy bytu, uwolnionej od strasznego ciężaru bycia człowiekiem.

Utopia technologiczna Wellsa nosiła tytuł Ludzie jak bogowie. Sto lat temu, na przecięciu zwycięskiego (jeszcze) Rozumu Europy i potężnego (jeszcze) Mitu Europy ten tytuł brzmiał jak dumne połączenie chwalebnej tradycji i świetlanej przyszłości. Dziś, kiedy po Rozumie pozostały nam tylko spóźnione nadzieje, a po Micie – niemrawe wtórne narracje, perspektywa przebóstwienia nie nęci nas już przesadnie. Zastąpiliśmy bóstwo maszyną – i nie znaczy to, że ubóstwiamy nasze laptopy. Znaczy to coś gorszego – że w nich, a nie w niebiosach, jesteśmy gotowi pogrążyć naszą rozpacz.