Anna Mazgal

Bękarty kina. O filmie Tarantino raz jeszcze

W swoim nowym filmie Tarantino naśladuje samego siebie. „Bękarty wojny” to koktajl sporządzony ze wszystkiego, co twórca „Pulp fiction” lubi najbardziej: klasycznych odwołań, z których część ma źródło w produkcjach klasy B, świetnych dialogów, mieszanki statycznych ujęć i szybkiego montażu. Jest nawet flagowy fetysz: bosa kobieca stopa. Jednak wszystkie te elementy toną w dziwnie rozwleczonej narracji, a sensacyjna intryga rwie się w meandrach dwóch wątków, jakby twórca nie mógł zdecydować: połączyć je czy też nie. Opowiadana przez trzy godziny historia nuży. To, że ten niezwykle dotąd sprawny opowiadacz zawiódł, po prostu irytuje.

Na czym polega ten zawód? Pomysł stworzenia oddziału sadystycznych żydowskich mścicieli skalpujących nazistów wydawałby się w rękach Tarantino samograjem. Jednak grupa zapowiadająca się na zbiór ciekawie zarysowanych indywiduów rodem z „Wściekłych psów” w realiach „Parszywej dwunastki” okazuje się być zgrają czarnowłosych facetów stanowiących jedynie tło dla swojego przywódcy. Poza tym owi „inglorious basterds” mogliby równie dobrze być Meksykanami, co i tak nie miałoby większego znaczenia dla fabuły. I nie chodzi tu o jakąkolwiek refleksję umiejscawiającą film w nurcie kina „holokaustowego”. Tarantino potrafił przecież w kilku sprawnych komiksowych posunięciach nadać filmom choćby stereotypowy rys kulturowy. Wie to każdy, kto pamięta choćby motyw miecza Hanzo z „Kill Billa”. W „Bękartach” nie podejmuje nawet takiej próby.

Równoległym do „bękarckiego” wątkiem jest historia ukrywającej się pod fałszywym nazwiskiem młodej Żydówki Shosanny. I tu też Tarantino jest cieniem samego siebie. Reżyser celował dotychczas w portretach silnych kobiet, które osiągają cel nie dlatego, że upodabniają się do mężczyzn, ale dlatego że pozostają kobietami jak ścigająca Billa Beatrix Kiddo czy Jackie Brown. Tym razem wątek Shosanny ma dziwnie sentymentalny posmak i grzęźnie w powoli rozwijającej się intrydze, stając się tylko pretekstem do kilku pięknych ujęć.

Niewątpliwie mocną stroną filmu są aktorzy wydobywający sensy z miejscami nudnych dialogów (w nieskończoność powtarzany chwyt z próbą złamania adwersarza podczas banalnej rozmowy). Jak Christopher Waltz, którego sadystyczny i zawsze spokojny bohater ilekroć się pojawia, począwszy od świetnej sceny otwarcia, podnosi tempo i temperaturę opowieści Jednak miłośnicy szalonego świata Tarantino spodziewają się więcej, nie tylko przeciętnego filmu z kilkoma dobrymi scenami.

Opowiadanie alternatywnej wersji II wojny światowej być może sprawdza się przy młodej amerykańskiej publiczności. Jednak widzowie zainteresowani tą tematyką znają autentyczne wojenne historie. Sensacyjna intryga zaproponowana przez Tarantino jest banalna w porównaniu z tym, czego zwykli ludzie zdani jedynie na siebie dokonywali w rzeczywistości. Może zatem nie jest to film dla takiej widowni? Pomysł alternatywnego zakończenia wojny przywodzi na myśl anegdotę opowiadaną przez Eliego Wiesela. Na spotkaniu autorskim pewien człowiek powiedział pisarzowi, że nie lubi jego książek, gdyż historie w nich opisane są fikcją. Wiesel odparł na to, że owszem, wydarzenia te nigdy nie miały miejsca, ale nie znaczy to, że nie są prawdziwe. Przedstawiona w filmie wersja historii nie tylko się nie wydarzyła; nie jest też na tyle prawdziwa, by znużony trzygodzinnym spektaklem widz chciał uznać ją za prawdziwą.

Film:

„Inglorious Bastards” (Bękarty wojny), reż. Quentin Tarantino. Polska premiera: 11 września 2009.

* Anna Mazgal, Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych. Lubi grać na bębnie.