Arkadiusz Peisert
Kto kogo oszukuje w polskim systemie szkolnictwa wyższego?
Z dużym zainteresowaniem, ale i z pewną irytacją, przeczytałem artykuł Magdy Papuzińskiej „Szkoły z klasą” zamieszczony w „Polityce” z 3 października br. Autorka rzuca oskarżenia, jednostronnie podchodząc do prezentowanych zagadnień, a ostatecznie w zasadzie nie wskazuje, gdzie tkwi źródło problemów z polską edukacją wyższą.
Ale po kolei. Skokowy przyrost liczby studentów, mniej więcej czterokrotny w ciągu ostatnich 15 lat, jest faktem niezaprzeczalnym. W dłuższym okresie przełoży się to na postęp cywilizacyjny. Jest rzeczą oczywistą, że przy takim przyroście średni poziom studiów musi spaść, bo przecież nie jest tak, że w ciągu tego okresu czterokrotnie więcej mamy osób uzdolnionych, pretendowanych do studiów wyższych na takim poziomie, jaki mieliśmy 15 lat temu.
Niemniej jednak w każdej szkole „tego i owego” zdarzają się pojedyncze przypadki zdolnych studentów, którzy nie otrzymali w swoich rodzinach odpowiedniego impulsu i z refleksją intelektualną (jak by nie była skromna) spotykają się pierwszy raz na studiach. Innymi słowy – zawsze znajdą się jakieś „nieoszlifowane diamenty”. Pamiętajmy też, że powszechny dostęp do edukacji wyższej to marzenie pozytywistów, które wreszcie na naszych oczach się spełnia. Należy cieszyć się, że już medianowy maturzysta jest zdecydowany uczyć się i jest gotów wyłożyć na to własne lub rodziców pieniądze. Wchodząc głębiej w materię urzędową, dowiemy się, że polskie władze dążą do osiągnięcia wskaźnika skolaryzacji na poziomie 65 procent (obecnie nieznacznie przekracza on 50 procent. A widzimy, że szkolnictwo wyższe już pęka w szwach).
Twierdzenie, jak Magda Papuzińska, że „system edukacji i szkolnictwa wyższego oszukał studentów” to dorabianie teorii spiskowej do złożonego problemu społecznego. Na czym bowiem to oszustwo miałoby polegać? Na tym, że absolwenci nie są przygotowywani do sprostania wymogom rynku pracy? Może jednak warto zadać sobie pytanie, do czego tak naprawdę mielibyśmy studentów przygotowywać.
Po pierwsze, polska gospodarka jest zbyt słabo rozwinięta strukturalnie, żeby dostosować do niej ofertę edukacyjną na masową skalę. Jest to po prostu gospodarka, której centra planistyczne i rozwojowe znajdują się poza granicami kraju, a innowacyjny biznes globalny nie jest zainteresowany współpracą z polskimi uczelniami (pomijam tu coraz częstsze, chlubne, ale wciąż nieliczne wyjątki). Po drugie, zapotrzebowanie na określone zawody zmienia się bardzo szybko, a wykładowcy potrzebują trochę czasu, żeby opanowywać nowe umiejętności w stopniu pozwalającym na przekazywanie wiedzy dalej.
Po trzecie, nauka ma przygotowywać studenta na cały okres życia zawodowego, a nie sprawiać, by odpowiadał jedynie na aktualne trendy na rynku pracy. Wykładowca nie jest szkoleniowcem na usługach urzędu pracy. Nauka ma dać nie tyle marchewkę – wyuczony zawód – ale wędkę, czyli potencjał, pozwalający studentowi samodzielnie dobierać odpowiednie dla siebie profile zawodowe. Za zarzutem, że szkoła wyższa nie przygotowuje do zawodu, stoi jeszcze mit „fordowski”, mówiący o jednej szkole i jednej pracy przez całe życie. Otóż obecnie zawód wyuczony wykonuje mniej niż jedna trzecia absolwentów. Dlatego, tak jak na Zachodzie, uczelnia powinna nie tylko dostosowywać się do trendów na rynku pracy, ale również samodzielnie te trendy kształtować.
Wreszcie – wciąż pokutuje odziedziczony po PRL (ale chyba w ogóle zakorzeniony w polskiej mentalności) zwyczaj załatwiania posad krewnym i znajomym. Na to już żaden wykładowca nie poradzi, gdyż absolwenci zazwyczaj mają mniej znajomych niż osoby z większym stażem pracy. Zjawisko klientelizmu, opisane przez Jacka Tarkowskiego i Antoniego Mączaka*, jest przypadłością, z którą chyba długo jeszcze będziemy się zmagać. Remedium na kiepską sytuację absolwentów są oczywiście biura karier czy wszelkie inne formy „sieciowania” absolwentów, po to właśnie, by wchodzili w powiązania (oczywiście mam na myśli powiązania merytoryczno-organizacyjne) z rynkiem pracy. Pod tym względem zgadzam się z autorką i gorąco popieram te starania.
Należy także głośno powiedzieć, że to studenci przede wszystkim oszukują sami siebie, wierząc, że dyplom magistra jakiejkolwiek szkoły jest automatycznie przepustką do szeregów profesjonalnej kadry gospodarki czy szeroko rozumianej inteligencji. Mówiąc brutalnie, nie każdy wół wejdzie do karety. Studenci studiów zaocznych i szkół prywatnych doskonale zdają sobie z tego sprawę, ba, wcale nie oczekują (przepraszam 10 – 15 procent słuchaczy, do których ta uwaga nie ma zastosowania) gruntownego kursu socjologii, architektury czy pedagogiki. Oczekują po prostu prestiżu za wydane pieniądze i poświęcony czas! Tak więc zarzut, że ktoś oszukuje ich, jest po prostu wyssany z palca. To studenci sami wywierają presje na dziekanaty (a następnie dziekanaty na wykładowców), żeby „nie przesadzać z wymaganiami”. Niedawny przykład Akademii Humanistyczno-Ekonomicznej dobitnie pokazuje, że takim studentom nie jest nawet potrzebny kontakt z wykładowcą, ale rezultat w postaci dyplomu. Mimo naginania przez wyżej wymienioną szkołę prawa tak, aby doprowadzić studentów do dyplomów możliwie jak najmniejszym nakładem pracy, prawie żaden ze studentów nie poczuł się urażony tym, że ma niewielką szansę na porządne opanowanie wiedzy kierunkowej. Zarzut powinien zatem dotyczyć raczej niskiego poczucia godności zawodowej niektórych wykładowców, którzy przystają na praktyki obniżające jakość wykształcenia i zwalnianie studentów z jakiejkolwiek dyscypliny. A także systemu, tu – Państwowej Komisji Akredytacyjnej i Rady Szkolnictwa Wyższego – że takie działania toleruje.
Nawet najlepszy system kontroli i ewaluacji nie zapewni jednak rzeczy absolutnie fundamentalnej – autentycznego zainteresowania studentów wiedzą. Obserwujemy głęboki upadek wyrażonego przed półwieczem przez Roberta Mertona ideału czystej nauki**. Tam, gdzie upada etos, stosunki zaczynają być kształtowane przez inną zasadę nadrzędną. Tą zasadą w szkołach prywatnych jest wolny rynek. Można się z tym pogodzić, ale… nie trzeba. Zjawisko banalizacji wykształcenia (humanistycznego), opisane w książce Furediego „Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?”***, ma niestety charakter globalny, a zatem nie tylko „polski system” jest tu winien.
Lecz myśląc w ten sposób, ponownie nie doceniamy faktu, że edukacja wyższa stała się zjawiskiem powszechnym. Nikt nikomu nie zabrania czytania, namysłu i pisania dobrych tekstów. A dzięki przyrostowi osób z wyższym wykształceniem – nawet jeżeli w praktyce sprowadza się ono do przeczytania trzech książek – poszerza się grono przynajmniej częściowo rozumiejących te teksty odbiorców. Społeczeństwo robotników powoli, żółwim marszem, zmienia się w społeczeństwo konsumentów kultury i myśli, jakkolwiek karykaturalnie by to na obecną chwilę nie wyglądało. Czyż nie tego właśnie pragnął Pierre Bourdieu, gdy krytykował niewidzialne różnice klasowe, przejawiające się w niejawnych kryteriach dobrego smaku****?
Wracając do polskiej nauki – źródło kryzysu tkwi także w polskiej szkole podstawowej i średniej, która po prostu nie przygotowuje przyszłych studentów do samodzielnego, aktywnego kierowania swoją karierą, rozwijania własnych zainteresowań, aktywnego udziału w życiu społecznym i uczelnianym. Tylko tacy absolwenci szkół byliby w stanie budować społeczeństwo aktywne. Projekt takiego „społeczeństwa aktywnego” sformułował przed 40 laty Amitai Etzioni*****. W obliczu coraz szybszych zmian modernizacyjnych społeczeństwo, według Etzioniego, nie może pozostawać bierne, nie może poddawać się mechanicznym zmianom i wpływowi wolnego rynku, ale musi starać się owe procesy kształtować. Uczniowie nie otrzymują jednak takiego przekazu, co ostatecznie nie wynika z kryzysu edukacji, ale kryzysu społeczeństwa w ogóle.
Edukacja wyższa nie jest samotną wyspą. Młodzi pracownicy nauki, co wiem z własnego doświadczenia, są otwarci na wszelkie propozycje współpracy ze strony studentów. Niestety przeciętny student jest bierny, zamknięty w sobie i liczy bardziej na swój spryt, znajomości i łut szczęścia niż własną wiedzę i potencjał intelektualny. Takie kryteria sukcesu wynosi i z domu, i ze szkoły. Niestety, a piszę to także jako badacz edukacji, szkoła nie dorosła jeszcze do kształcenia i wychowania w duchu odpowiedzialności za własny los i aktywnego kreowania swojego świata. Wciąż dominuje model posttotalitarny. Co gorsza, sprzyja temu fatalna reforma oświaty sprzed 10 lat oraz „utestowienie” procesu edukacji.
Należy pamiętać, że tak jak nie ma Kościoła bez wiernych, tak nie sposób wyobrazić sobie uczelni bez studentów. Oni również kształtują oblicze miejsca, w którym się uczą. Jeżeli przychodzą na uczelnię z nastawieniem czysto usługowym, trudno nawiązać z nimi dialog i przekonać ich, że uczelnia to nie fabryka wiedzy sprzedawanej w kolorowych opakowaniach, ale także kuźnia postaw, wylęgarnia pomysłów i miejsce nawiązywania kontaktów.
Przypisy:
* A. Mączak, Rządzący i rządzeni – władza i społeczeństwo w Europie wczesno nowożytnej, Warszawa 2002, oraz J. Tarkowski, Patroni i klienci, Warszawa 1994.
** R. Merton, Teoria socjologiczna i struktura społeczna, Warszawa 1982.
*** F. Furedi, Gdzie się podziali wszyscy intelektualiści?, Warszawa 2008.
**** P. Bourdieu, Dystynkcja – krytyka społecznej władzy sądzenia, Warszawa 2005.
***** A. Etzioni, The active society, London 1968.
****** Arkadiusz Peisert, doktor socjologii, niezależny ewaluator. Adiunkt Uniwersytetu Gdańskiego. Absolwent Kolegium MISH.