Marta Bucholc
Papierowe szczęście. Doris Lessing, „Alfred i Emily”
Najnowsza powieść Doris Lessing oparta jest na bardzo prostym pomyśle: dać prawdziwym ludziom życie, które mogło im się przydarzyć, ale które ich ominęło. Chodzi o rodziców autorki, a jej zamiar jest nie tylko zabiegiem literackim, ale i aktem zadośćuczynienia. „Moi rodzice byli wyjątkowi, każde na swój sposób” – zaczyna Lessing swoją opowieść. „Pierwsza wojna światowa okaleczyła ich oboje. (…) Pokusiłam się o to, żeby dać im życie, które mogliby prowadzić, gdyby nie wybuchła pierwsza wojna światowa”. Wielka Wojna, której potworność przesłoniły nam późniejsze traumy, odzyskuje w tej narracji miejsce punktu zwrotnego w dziejach świata, Europy, Wielkiej Brytanii – oraz Emily McVeagh i Alfreda Taylera.
Lessing opowiada więc dwa losy: wyobrażony i realny. Największym wyzwaniem, jakie ta książka stawia czytelnikowi, jest konieczność ustalenia, który z nich jest który. Autorka bowiem wyraźnie się waha.
Łatwo pojąć jej wahanie. Decydując się na budowanie dwóch narracji, stanęła przed trudnym wyzwaniem psychologicznym. Trudno współodczuć cudze hipotetyczne życie, nie tylko dlatego, że jest to życie niebyłe, lecz przede wszystkim dlatego, że opowiadane jest przez niebyłą osobę. Gdyby rodzice Doris Lessing mieli odzyskać swoje życie bez wojny, Doris Lessing – zdaniem Doris Lessing – nigdy by nie zaistniała. „Nie byłoby mnie, gdyby moi rodzice byli szczęśliwi” – zdaje się mówić autorka. Trudno znieść gorycz takiej myśli. Być może dlatego to hipotetyczne szczęście przypomina kolaż zlepiony ze starych zdjęć, wycinków z gazet, stronic dziecięcych czytanek i urywków rozmów dorosłych, unoszących się nocami jak ćmy nad moskitierą. Wbrew słowom Lessing nie sądzę, by to życie podobało się jej rodzicom, a same słowa odbieram jako ironiczne.
Obraz szczęścia rodziców Lessing kleci pracowicie z resztek przedwojennego świata. Jest w tym wzruszająco nieprzekonująca. Wzruszająca jest też jej autorska dekonstrukcja, gdy pokazuje z bolesną szczerością, jakimi strzępami próbowała opatrzyć wojenne rany. To skrawki filtrowane latami przez dziecięcą nadwrażliwość, młodzieńczą dezynwolturę, kobiece poczucie niezrozumiałej krzywdy, starczą łagodną samoświadomość. Dla Alfreda i Emily te strzępy były prawdziwym światem, zaś jej świat – świat ich córki – pozostał na zawsze sennym koszmarem. Nie ma mostu między tymi dwiema rzeczywistościami – jest tylko dziecinny bunt przeciwko niezawinionej niesprawiedliwości, bo które dziecko chciałoby być częścią koszmaru swoich rodziców?
Być może dlatego, że szczęście rodziców pochłania niemal wszystkie skrawki, jakimi dysponuje Lessing, nie starcza już budulca na zewnętrzne okoliczności ich szczęśliwego życia. Szczególnie drażniące jest wrażenie papierowości postaci drugoplanowych, których wypowiedzi brzmią jak wyimki z opowiastek dla dziewcząt, a czyny i zaniechania robią wrażenie nieudolnej imitacji powieści realistycznej. „Szczęśliwe życie Alfreda i Emily” jest jak kukiełkowe przedstawienie odgrywane w tekturowych dekoracjach. Zaskakujące zwroty akcji przyjmujemy spokojnie do wiadomości, moralnie wątpliwe czyny bohaterów odnotowujemy z uprzejmą aprobatą – nic nas nie porusza i nie interesuje. Czyta się tę pierwszą część źle, trudno i nudno. Irytację warto jednak powściągać, ponieważ wywołanie u czytelnika wrażenia niezręczności i bezbarwnej miałkości było – jestem o tym przekonana – częścią planu Lessing.
Druga część – los, którego częścią była wojna – pulsuje życiem, bogactwem szczegółów, energią emocjonalną, pełnią długiego czasu, uderzającą oryginalnością realnych rozmów. To życie, w którym Doris Lessing istniała, może więc bez skrępowania czerpać z siebie. Rodzice, przekonujący nawet w zdumiewających metamorfozach (matka – lwica salonowa i żywicielka gromady czarnych robotników na afrykańskiej kolonialnej farmie), żyją intensywnie, są wielowymiarowi, ich tło ma głębię. Problemy psychologiczne, światopoglądowe, społeczne, nieobecne lub komicznie spłycone w części pierwszej, nawarstwiają się i zapętlają wokół herosów walczących z niedostatkiem, niepewnością, nieprzystosowaniem, chorobami i smutkiem. Kaleki ojciec konający na cukrzycę i pielęgnująca go latami sfrustrowana, znękana i hipochondryczna matka są prawdziwi – z niechęcią.
Ten paradoks przewagi nieszczęśliwego istnienia, któremu przeczymy, nad szczęśliwą fikcją, której usiłujemy ze wszystkich sił nadać realność, Lessing oddaje zarówno przez treść, jak i przez kompozycję oraz styl swojej opowieści. Odczytywanie tego zamiaru jest samo w sobie zajmujące. Formalna zabawa nie powinna jednak odwodzić naszej uwagi od pytania, czy jest jakieś szczęście – i jakaś sprawiedliwość – poza ucieczką w tekturowe dekoracje; czy szczęście to jedynie posklejany nostalgią, żalem i rozczarowaniem kolaż niemożliwości.
Książka:
Doris Lessing, „Alfred i Emily”, przeł. Anna Kołyszko, Wydawnictwo Literackie 2009.
* Marta Bucholc, doktor socjologii.