Paweł Majewski

Diamentowy deszcz

„Złego wpływu” Platona na europejską filozofię upatruje się dziś głównie w dwóch jej cechach – w dualizmie ontologicznym i w utopijności wizji politycznej. Wyklina się albo platońską metafizykę, albo platońską politeję. Można jednak zwrócić uwagę na jeszcze inną właściwość jego filozofii, która zaważyła na całej myśli Europejczyków nie mniej niż tamte i – z pewnego punktu widzenia – nie mniej negatywnie. Otóż Platon odcieleśnił naszą filozofię, oderwał myślenie od ludzkiego organizmu.

Jeśli dla Europejczyka „myślenie”, a zwłaszcza „myślenie filozoficzne” jest czynnością ściśle mentalną, niemającą nic wspólnego z procesami fizjologicznymi, a nawet psychofizjologicznymi, to takie przeświadczenie zawdzięczamy w największej mierze właśnie Platonowi. Presokratyków kwestia „somatyczności” procesów intelektualnych chyba nie interesowała, Sokratesa zaś interesowała tylko w aspekcie emocjonalnym. Dopiero Platon nadał jej pierwszorzędną rangę i w sporej mierze z tego właśnie powodu techniki jogi są dziś dla nas rozrywką weekendową, lecz nie kojarzymy ich z dociekaniami nad istotą bytu; a przecież u swego zarania do takich właśnie dociekań joga była przygotowaniem, o ile wręcz nie była ich elementem. Gimnosofiści fascynowali hellenistycznych filozofów właśnie dlatego, że już wtedy w Europie rozdział myśli i ciała był zbyt głęboki na to, by ludzie, którzy go nie uznawali, mogli nie być egzotyczni.

Kiedy więc rozważamy myśl któregoś filozofa – niech to będzie Pascal, Kierkegaard albo Nietzsche – zazwyczaj nie wiążemy jej treści ze stanami psychosomatycznymi jej autora. Owszem, można wspomnieć o nerwicach Francuza, o depresjach Duńczyka albo o migrenach Niemca (który zresztą w jednym ze swoich rajdów za granice filozofii rzucił myśl, że trzeba ją, filozofię, wytańczyć). Można nawet sugerować, że styl wypowiedzi tych ludzi ma jakiś związek z ich neurotycznymi stanami. Ale nie jest w dobrym tonie twierdzić, że problemy osobowościowe myślicieli wywarły istotny wpływ na samą istotę ich rozważań, na ich podstawowe poglądy, na dynamikę procesu rozumienia. A bardziej „akademiccy” filozofowie? Bodaj jedyny Bolesław Miciński odważył się zasugerować, że kształt filozofii Kanta mógł mieć coś wspólnego z jego trybem życia i konstytucją psychosomatyczną. Dla grupy Francuzów, którzy parę lat temu pod pseudonimem „Botul” wydali książeczkę o „życiu seksualnym Kanta”, możliwość taka była już tylko pretekstem dla zbioru niekoniecznie gustownych żartów. A co z Heglem? Czy posunięta do granic absurdu abstrakcjonizacja wywodu w „Nauce logiki” nikogo jeszcze nie sprowokowała do zapytania o ciało filozofa?

Śladów „somatycznego wymiaru myślenia” – przed pojawieniem się Merleau-Ponty’ego, Deweya i Shustermana – możemy się doszukiwać u kilku autorów bytujących na pograniczach filozofii, literatury i sztuki. Instruktywny może tu być na przykład De Quincey-opiumista (nieprzypadkowo to on przetarł szlak dla Micińskiego, pisząc „Ostatnie dni Immanuela Kanta”). Jednak stanowisko głównego nurtu filozofii Zachodu jest jednoznaczne: żadnego ciała. Ruch myśli odbywa się wyłącznie in abstracto. Filozof nie ma ciała tak samo, jak królowa hiszpańska nie ma nóg.

Chcielibyśmy jednak uniknąć posądzeń o akces do gender studies, a tym bardziej o próbę perwersyjnego wciągnięcia historii filozofii w orbitę tej wywrotowej dyscypliny. Chodzi tu o coś o wiele bardziej ogólnego. Ciało filozofa nie musi być ciałem konkretnym, chorym, cierpiącym, męskim, uprawiającym (albo nie) tę lub ową formę seksu czy wreszcie poddawanym opresji. Rzecz w tym, że nie tylko konkretne przypadki kulturowe, lecz same kategorie myślenia ludzkiego – w tym również filozoficznego – w pewien sposób wynikają z ludzkiej organicznej cielesności. Przy czym nie chodzi tu tylko o płeć. Symetria bilateralna, parzystość większości narządów, widzenie stereoskopowe, zakresy odbieranych fal elektromagnetycznych i akustycznych, formy metabolizmu – wszystko to determinuje kategorie, jakimi ujmujemy nasz świat w naszych myślach. Gdybyśmy mieli symetrię promienistą albo gdybyśmy widzieli w nadfiolecie, nasza filozofia byłaby inna. Cała nasza kultura byłaby inna.

Czy to jest z kolei nawrót do prymitywnego biologizmu? Ależ nie. Albowiem ciało ludzkie wcale nie musi być w tym rozumowaniu instancją prymarną czy ostateczną. Ono samo – jego kształt, jego czynności, jego funkcje – zależy od warunków fizycznych, w jakich ukształtował je proces biologiczny. Innymi słowy, kategorie ludzkiej filozofii powstawały na Ziemi. Czy gdzie indziej byłyby inne?

Podobno we wnętrzu Neptuna padają deszcze z diamentów – czy raczej dzieje się tam coś, co my, ludzie, moglibyśmy tak nazwać z braku celniejszych określeń. Temperatura powierzchni Wenus przekracza 450 stopni Celsjusza. Słońce widziane z Plutona jest tylko trochę jaśniejsze od innych gwiazd. Jak wyglądałaby filozofia istot, które mogłyby żyć w takich światach? Jak wyglądałyby ich ciała?

„Anglia jest wyspą”. „Karol Marks był niemieckim filozofem”.

Ziemia jest planetą.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.