Magdalena M. Baran

Skromnego świata raj

Gdybyż to inna sukienka – jaśniejsza może – okno przecież nie mniej świetliste, przez nie w dal, w zieleni bezmiar, w świat pachnący, w błękit patrzenie. „Kobieta w otwartym oknie”. Odwrócona, okiennice starego domu jak czas z nadzieją otwierająca, a zawieszona w nim, trwająca w pół drogi między uporządkowanym spokojem Friedricha a nostalgicznym zapatrzeniem Dalego. W oknie możliwości wyczekująca szansy, wypatrująca cudów, co nadejść mają (wszak „z góry” obiecane), lecz w które uwierzyć nie sposób.

Séraphine Louis, której czas odmierza się rytmem kroków, pośpiechem ciągłym – bo w kościele na mszę dzwonią albo na modły do Świętej Panienki, bo rzeka praczkom szumem na śpiewy i gwary odpowiada, bo do domu trzeba prędko, by na schodach nie spotkać krzyczącej o komorne gospodyni. Wszystko na czas. W drodze zawsze cel, kierunek obrany, co dnia zajęciami nocnej służy pracy. Powołaniu. W ciasnej izdebce na piętrze farby miesza – alchemia tajemna z krwi bydlęcej, roślin wodnych korzeni, traw zieloności, kwiatów polnych zapachu, mułu i próchna, co brązowieją na dnie rzeki. Z farb kolorów cuda owoców, co tajemniczym patrzą okiem, kwiatów, co sekrety zamykają w ogniu rozpalonych płatków, a ramiona wyciągają do zgody, łąki przedziwne, co krokiem dalej niż „Koń zaatakowany przez jaguara” Celnika Rousseau. Nocne „Te Deum” brzmi na cały dom, spać nie daje, malarską pasję dziewczynki pozornie tylko bazgrającej na podłodze niosąc w każdy kąt, na ulice zatroskaniem gotyku szare, ku oknom ciemnym, ludziom w powtarzalności tkwiącym, ku niebu. Albo i wyżej.

Kolor ze światłem się ściga, to zaś przekłute na opowieści dźwięk, tonie w muzyce skrzypiec, by powrócić raz jeszcze – w miasta cieniach, w zieleni bezmiarze, w utarczki rodzinnej głosie, śmiechu przy stole pańskim, opiniach krytyków, w szumie pobliskiej rzeki. I nad nią podąży spiesząca się postać pokraczna nieco, o włosach tłustych, w nasadzonym na głowę przekrzywionym kapelusiku, spojrzeniu ufnym ponad miarę, naiwnym uśmiechu dziecka. Taczki pchająca z praniem, dźwigająca wiklinowy kosz pełen tajemniczych flaszeczek i parasolkę, trochę od pogody. Z pieśnią nabożną na ustach brodząca w wodzie jest niczym „Kąpiące się” Cézanne’a, podczas gdy za jej bladymi plecami rozlewa się pejzaż tak świetlisty, jakby malował go sam Renoir. Świat jej, widziany z rozhuśtanej gałęzi drzewa, marzeń bajką, co nagle zaczęły się ziszczać. Wiec rzeczy nowych masa, niczym srebrny serwis dla lalek, pokoje, które jak Wilhelm Uhde, otwierają nowe możliwości, o domu-pałacu różowym śnienie. A złość przy tym, zniecierpliwienie dziecka, któremu obiecano, a… nie dano. A czas nadchodzi, anioły czekają.

Im przecież krzak ognistolistny, jak ten na górze Horeb, niczym Jestem najczystsze słowa, świadectwa wybrania i obecności. Z podszeptów, świętego talentem naznaczenia płyną dzikie, żyjące rośliny, drzewa o tysiącu zieleni, co patrzą zazdrośnie/radośnie, liście pełzające cierpliwością motylich gąsienic, motyle, co skrzydła swe barwne składają niczym do pacierza w liści rozognionych deszcze. I znów drzewo, co raj pamiętając, sięgnąć próbuje nieba, co o krok tylko od ogrodu Eden, gdzie kwitnąć ma niczym zapowiedź wiadomości dobrego i złego. Życia obraz i snu wniebowstąpienia, co dwa światy spoić marzy w jeden. Obraz tworzący opowieść o świętej naturze, o trwaniu wiecznego powrotu, co zamknięty w łamigłówce ciągłego powstawania i ginięcia. Co krok to nowe piękna oblicze, lecz w każdym tkwić się zdaje okruch magicznego zwierciadła niespokojności.

W tafcie i jedwabiu, w sukni od zaślubin, srebrem pod drzwi bliskich kładzionym znaczone ślady po Séraphine de Senlis, „Pannie młodej o dwóch twarzach”. Dziś performerka, powiecie może… wówczas… I niknie w domu szaleństwa, wraz z malowaniem swym „naiwnym” w ciemność odchodzi. W ciszy, w inne już zapatrzona światy, samotna pod „Sosną” Signaca, Séraphine de Senlis.

Film:

Serafina (Séraphine, 2008), reż. Martin Provost

* Magdalena M. Baran, doktorantka filozofii, redaktor kwartalnika Res Publica Nowa.