Szanowni Państwo, nastała moda na dyskutowanie o jakości przestrzeni miejskiej. Wychodzimy z mieszkań, porzucamy telewizory, zaglądamy do kawiarni… Powierzchowna moda czy prawdziwa zmiana? Czy jest po prostu tak, jak chcą niektórzy, że, kiedy nieco poprawia się status materialny społeczeństwa, to zaczyna ono myśleć o przestrzeni w jakiej żyje? Czy fala dyskusji o mieście – panele, wykłady, konferencje, numery tematyczne różnych pism – w takim razie są intelektualnym odpowiednikiem mebelków z Ikei? I jakie kryteria stosujemy do oceny jakości przestrzeni miejskiej – estetyczne, funkcjonalne, a może stopień inkluzji? Czy kryteria estetyczne nie znoszą pozostałych? O to, jak to się stało, iż mieszczanin odkrył, że… mieszka w mieście, pytamy znakomitych Autorów: Tomasza Kozłowskiego, Joannę Kusiak, Krzysztofa Nawratka, Grzegorza A. Buczka oraz Ireneusza Krzemińskiego. Zapraszamy do lektury i komentarzy !
Redakcja
Tomasz Kozłowski
Przestrzeń po przejściach
Przez długie lata przestrzeń była tylko miejscem. Tylko czymś zewnętrznym. Paradoksalnie, uczucie to przeżyło PRL. Wyrastałem jeszcze z totalitarnej próby stworzenia przestrzeni wyłącznie wspólnej. Taki pomysł był mi obcy – jak również w ten sposób rozumiana przestrzeń. Z kolei w III RP ważna stała się przede wszystkim przestrzeń jednostkowa. Przestrzeń wspólna była po to, by nie przeszkadzać tej jednostkowej.
I nagle usłyszałem, że w niektórych miastach rodacy nie chcą kolejnego kościoła, ale wspólnej przestrzeni edukacyjno-rekreacyjnej. Usłyszałem, że ludzi obchodzi coś takiego jak pstrokacizna reklam czy budynków. Albo to, czy w Warszawie będą pasy jezdne przeznaczone tylko dla autobusów.
Oczywiście da się to zjawisko wyjaśnić normalnie: postępującą sekularyzacją bogacących się społeczeństw, jakością dyskusji estetycznych ludzi postnowoczesnych, wzrostem roli lokalnych demokracji. Śmiem jednak twierdzić, iż krok po kroku, ludzie wchodzący w docenianie przestrzeni, wchodzą w nową rzeczywistość. Jest to trzecia droga istnienia rzeczywistości, po drodze wspólnotowej i drodze jednostkowej.
Zdecydowanie nie jest to jednak reaktywacja trzeciej drogi w polityce. Nie jest, ponieważ jest odkryciem istnienia przestrzeni jako bytu pierwocinnego wobec wszystkich innych form ludzkiej świadomości i aktywności, pierwocinnego również wobec polityki. Od trywialnego stwierdzenia, iż bez przestrzeni nasze życie nie może istnieć, po bardziej wyrafinowane szukanie sensu życia w przestrzeni. Demokracja już nie jest nasza (tylko forsy i mediów), ale pas jezdni jest nasz. Jak będzie wykorzystany, jak będzie to ustalone – oto jest nasza demokracja w działaniu i w pełnej krasie. Czyli w przestrzeni.
Postawić hipermarket czy nie postawić – oto jest pytanie! Nie można na nie odpowiedzieć językiem architektury, zagospodarowania przestrzennego, ochrony środowiska, ekonomii, socjologii, psychologii itp., a nawet nie można na nie odpowiedzieć, korzystając łącznie z tych wszystkich podejść. Da się natomiast odpowiedzieć, gdy to wszystko zobaczymy przestrzennie.
Albo inny przykład: gdy w Krakowie obok budynków klasztornych było małe boisko, nikt nie widział problemu. Jeśli jednak ma tam zostać zbudowane boisko klasy międzynarodowej, z ogromnymi trybunami i wielkim oświetleniem, to już jest problem. Jego źródłem jest przestrzenny splot sacrum i profanum, tradycji i nowoczesności, piękna i brzydoty. Żaden z elementów nie występuje tu oddzielnie. Przestrzeń nie jest tylko ładnym opakowaniem (im ładniejszym, tym lepiej) dla różnych zawartych w niej – i uwaga – niezależnych od niej treści. Przestrzeń jest językiem tych wszystkich treści. Więcej: istnieje prawo do przestrzeni publicznej. Przestrzeń publiczna jako całość powinna być punktem wyjścia dla tworzenia całego prawa. Przestrzeni nie da się „ochronić”, wydzielając z niej ochronę środowiska czy nawet tzw. prawo zagospodarowania przestrzennego.
Chińskie powiedzenie głosi, że to, co jednostkowe, istnieje tylko we wnętrzu domu. Cała przestrzeń na zewnątrz, zaczynająca się od struktury i koloru powierzchni tegoż domu, jest już publiczna. Dotychczasowe odpowiedzi pozostawiały przestrzeń poza nami, wspólnotowo lub formalnie. Dzisiaj nadszedł czas widzenia przestrzeni w nas samych. Pytanie tylko na ile będziemy otwarci, by ją dostrzec, i na ile otwarcie będziemy potrafili naszą przestrzeń tworzyć dla nas, kolejnych pokoleń i dla fizycznego źródła naszej przestrzeni, czyli naszej planety.
I jeszcze kilka słów na koniec. Słowo „architektura” zawiera wielkie greckie odkrycie „arche” jako prazasady wszystkiego. Porządna architektura to tworzenie przestrzeni wedle tego, co prawdziwe, dobre i piękne. Dodajmy: i występujące jednocześnie, bo oddzielnie w przestrzeni nic nie istnieje. Greckie słowo „nomos”, z którego powstała nasza „norma”, to nie tylko formalna reguła prawna, ale wszystkie reguły stawiania domów, ich prowadzenia jak reguły sztuki kulinarnej po reguły kosmosu. I tak kultura Zachodu zatacza powoli pętlę, odkrywając ponownie greckie źródła. Ale i nowocześnie je rozpisując, rozpisując po „przejściach” suprakomunitaryzmu i supraindywidualizmu. Dodając takie zagadnienia jak zdrowie psychiczne, fizyczne i społeczne przestrzennie (czyli również estetycznie) warunkowane. Jest to nielicha szansa dla kultury liberalnej.
* Tomasz Kozłowski, doktor nauk prawnych.
* * *
Joanna Kusiak
Druga rewolucja
Kiedy kilka miesięcy temu pierwszy raz w życiu odwiedziłam Tiranę, miałam wrażenie, że – poza kulturowymi drobiazgami – znalazłam się w środku warszawskich lat 90. Wszechogarniający, żywotny chaos, z którego wiru raz po raz wyłaniają się prowizoryczne stoiska z kasetami magnetofonowymi (sic!), minibazarki z importowanymi ciuchami i bananami, budki z papierosami, guma do żucia sprzedawana z walizki, mięso cięte na kawałku blachy. U nas tym czasem właśnie przymierzano się do likwidacji Kupieckich Domów Towarowych, których blaszak nie współgrał z koncepcją przestrzeni publicznej, jaka marzy się dla centralnego Placu Defilad…
Miesiąc temu, kiedy po dwuletnim pobycie w Berlinie, zamieszkałam na nowo w Warszawie. Zrozumiałam, że w pewnym sensie my też jesteśmy „w latach 90.”, chociaż, jak pokazuje przykład Tirany, nie data w kalendarzu się liczy.
Wyjeżdżałam do Berlina w celach naukowych, badać miasto z perspektywy filozoficznej – tożsamość miasta pomyślanego jako całość, nie fragment – oraz z politycznej perspektywy partycypacji. Wyjeżdżałam przede wszystkim dlatego, że miastem w Polsce wtedy – poza starymi szkołami socjologicznymi – zajmowało się niewiele osób. Pionierskie wówczas Koło Naukowe Studiów Miejskich przy UW zorganizowało debatę o tytule „Czy potrzebne są studia miejskie?”, absurdalnym wobec kilkudziesięciu prężnie działających jednostek badań miejskich i metropolitalnych na Zachodzie (absurdalnym wcale nie mniej przez to, że paneliści naturalnie zgodzili się ze sobą, że studia miejskie potrzebne są).
Tymczasem w ciągu ostatniego miesiąca wydarzeń „z klucza miejskiego” było w Warszawie więcej niż w trzymilionowym Berlinie. Były one nieporównywalnie bardziej nagłaśniane w mediach i odbywały się w dużej części pod patronatem znanych i szacownych instytucji. Coraz częściej słyszy się o podobnych wydarzeniach również w Krakowie, a nawet w długo wyłączonej z głównego obiegu Łodzi. Mamy więc modę na miasto?
Swoisty kulturalno-polityczny rynek wydarzeń miejskich przypomina istotnie dawny bazar pod Pałacem Kultury. Tak jak kiedyś wszyscy chcieli handlować – bo wolno, bo się da, bo warto – tak dzisiaj wszyscy chcą brać udział miejskim stylu życia. Przejawia się to zarówno w zbieraniu łyżeczką pianki z cappuccino w miejskiej kawiarni, jak i w zwiększającej się frekwencji na tak zwanych konsultacjach społecznych. Nie tylko staramy się żyć „po miejsku”, chcemy też o mieście rozmawiać.
I chociaż niektóre z wydarzeń reklamowanych jako „miejskie” są w swojej jakości społecznym odpowiednikiem klasycznych budek typu „szczęki” – w których, bazując na ogólnej koniunkturze, sprzedawało się niegdyś wszystko, czego akurat klient potrzebował lub co swoją nowością mogło go zainteresować – to przecież to między innymi właśnie dzięki szczękom nasza gospodarka wyrosła na tyle, by teraz stosunkowo bezboleśnie przetrzymać kryzys. Zatem chociaż część wydarzeń wyrastających ze zwiększonego ruchu duchowego wokół pojęcia miejskości jest raczej niskiej jakości, jasne jest, że mamy do czynienia z całkiem nowym zjawiskiem. Tak jak tuż po przełomie, ze wszechobecnego, żywotnego chaosu wyłoniło się długo oczekiwane prawo do prywatnej inicjatywy, tak po dwudziestu latach wolności wykrystalizowało nam się z niego prawo do inicjatywy społecznej – prawo do miasta.
Owo samolegitymizujące się roszczenie jest konstytutywne dla ciągle kształtującej się tożsamości miast postsocjalistycznych – naszych miast. Tak jak niemowlę, które w zabawie własną nogą odkrywa, że jest istotą cielesną, tak społeczeństwo polskie odkryło właśnie swoje miejskie ciało i włącza je do swojego pojęcia o sobie, do własnej tożsamości. Chce odtąd nie tylko, aby było to miasto ładne, przystrojone ciekawą architekturą i przyjazne, otwarte przestrzenie. Nowe polskie społeczeństwo chce nad własnym ciałem-miastem panować, chce jego samostanowienia. Nie jest nam już obojętne, czy za oknem będzie park, czy parking, bo zaczynamy rozumieć, że ten park/parking dotyczy nas bezpośrednio i głęboko. Nie mieszkamy w mieście – jesteśmy miastem.
Prawo do miasta w wydaniu warszawskim wykracza poza klasyczne, ogólnopolityczne dążenie do samorządności i poza konsumerystyczne życzenie, by zamieszkiwać w wygodnej przestrzeni. Jest nie tylko przywróceniem, ale i nowym ukonstytuowaniem wolności pozytywnej. Mnożące się wydarzenia miejskie, wydarzenia partycypacyjne, choć wyglądają jak moda, są przejawem czegoś więcej – drugiej rewolucji. I chociaż z perspektywy Berlina (który, trzeba przyznać, jest w tym aspekcie absolutnie wyjątkowy) wydaje się, że nie ma o co robić tyle szumu – partycypacja jest przecież niczym oddychanie! – nie jest tak, że tylko gonimy Zachód. Z wszechogarniającego, żywotnego chaosu wyłania się jednak nowa tożsamość, która – choć dziś trudno jeszcze powiedzieć, jaka będzie – może jeszcze uchronić nas przed niejednym kolejnym kryzysem.
* Joanna Kusiak, doktorantka Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego, pisze rozprawę doktorską nt. „Druga rewolucja postsocjalistycznej metropolii. Materialistyczna analiza przemian tożsamości miast Europy Środkowo-Wschodniej na przykładzie Tirany, Warszawy i Berlina”. Współzałożycielka i prezes Stowarzyszenia DuoPolis, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”.
* * *
Krzysztof Nawratek
Przestrzenny patriarchat
Miejski aktywizm, który ostatnio stał się Polsce tak popularny, jest przede wszystkim męskim fenomenem. Na poziomie dyskusji o mieście przewaga mężczyzn jest uderzająca (dyskutanci forum miłośników wieżowców, większość uczestników inicjatywy „Wspólna Przestrzeń”, działacze ruchów miejskich z Krakowa, Katowic, Wrocławia czy Warszawy – to przede wszystkim mężczyźni). Natomiast, jak to zwykle bywa, gdy przychodzi do konkretnych działań, wtedy angażują się kobiety.
Ów męski wymiar nowego polskiego miejskiego aktywizmu powoduje, że trudno traktować go do końca poważnie – ot, nieszkodliwe zabawy chłopców, takie jak wspólne oglądanie meczów piłkarskich czy działalność w UPR. Mimo wszystko jednak miasto to poważna sprawa i trudno działania miejskich aktywistów zbyć pobłażliwym uśmiechem. Szczególnie gdy taki uśmiech pojawia się na twarzach polityków, architektów czy urbanistów.
Powodem, dla którego warto zainteresować się polskimi ruchami miejskimi, jest ich baza społeczna – przede wszystkim młodzież aspirująca (czasem z sukcesem) do klasy średniej. To jest elektorat „prawicujący” – (lekko) konserwatywny i liberalny, w Polsce głosujący na Platformę Obywatelską. Wykształcona młodzież ma język i kapitał kulturowy wystarczający, by miasto próbować zrozumieć i o mieście mówić – zyskuje więc popularność w mediach, czasem słuchają jej również politycy. Cele, jakie sobie stawiają owe ruchy miejskie, są reformistyczne i mieszczańskie – wygląda to trochę tak, jak gdyby wziąć program „City Beautiful Movement” i dodać do niego kwestie rowerów.
Miasto jednak niekoniecznie musi być liberalno-konserwatywne. Miasto zmusza swoich mieszkańców do interakcji i do doceniania tego, co wspólne. Ten aspekt może prowadzić do wzmocnienia polskiej lewicy, która w większości ma problemy miejskie głęboko w nosie. Może też, wzorem „czerwonych Torysów”, wzmocnić paternalistyczną prawicę, co się do pewnego stopnia już się dzieje. Warto choćby wspomnieć ostatnie, przegrane przez jego inicjatorów, referendum w Gliwicach w sprawie odwołania prezydenta miasta (związanego ze środowiskiem Polska XXI). Przeciwnicy prezydenta byli wspierani (między innymi) przez środowiska związane z Radiem Maryja.
Polskie ruchy miejskie są środowiskami, z których za kilka lat wyrosną aktywni politycy, zarówno na szczeblu lokalnym, jak i krajowym. To tutaj rozgrywa się walka o rząd dusz polskiego, nabierającego siły mieszczaństwa. Dziś tę walkę wygrywa liberalna prawica, co – moim zdaniem – nie wróży najlepiej polskim miastom.
* Krzysztof Nawratek, architekt, urbanista, doktor nauk technicznych. Wykłada architekturę w School of Architecture & Design w Plymouth.
* * *
Grzegorz A. Buczek
Moda na „zajmowanie się”
Stosunek do przestrzeni miejskiej zmienia się zasadniczo od początku transformacji ustrojowej. Dzieje się tak głównie dlatego, że samorządy miast i społeczności lokalne poczuły się gospodarzami swoich małych ojczyzn. Na początku lat 90. ubiegłego wieku zorientowano się, że można owymi ojczyznami dość samodzielnie zarządzać, co wkrótce doprowadziło do wniosku, że przestrzeń miejska jest dość specyficznym, wartościowym „towarem”.
„Moda” na „zajmowanie się” miastem ma szczególny charakter – narzucają ją uwarunkowania ustrojowe, społeczne i gospodarcze, a nie „dyktatorzy”. Do tego zwykle nie ma dobrego PR. Przykłady dobrego zarządzania miastami na ogół nie są nagłaśniane przez tych, którzy odnieśli sukces, zaś media raczej opisują tych, którzy odnieśli spektakularne porażki – być może dlatego, że te zdarzają się nieczęsto. Miasta i zajmujące się nimi władze samorządowe raczej ze sobą konkurują (głównie o inwestorów), niż współpracują, a więc zbyt chętnie swych recept na sukces nie upowszechniają. W modzie na miasto dominują więc takie trendy, jak samodzielność i oryginalność, a nie powielanie wzorów, chociaż „bezinteresowna” pomoc na określonych – na przykład unijnych – warunkach, jest zwykle dobrze widziana.
Zainteresowanie przestrzenią miejską nie zawsze prowadzi do racjonalnego i efektywnego nią gospodarowania. Jeśli dominuje podejście emocjonalne, sentymentalne, z elementami lokalnego partykularyzmu – dynamika zmian jest zwykle niewielka. Przy przewadze myślenia kategoriami „rynkowymi”, zmiany mogą być początkowo szybkie i łatwo dostrzegalne, ale częściej w kategoriach ilościowych niż jakościowych. A zwłaszcza wówczas, gdy odrzucane jest planowanie, rozumiane błędnie jako „narzędzie opresji minionego systemu”, a nie – co byłoby znacznie poprawniejsze – jako atrybut gospodarki rynkowej, niezbędny do zarządzania ryzykiem.
Płaszczyzną kompromisu przy „zajmowaniu się” miastem winna być partycypacja społeczna w jego planowaniu. I to taka partycypacja, w której, dzięki stosownej edukacji i zachętom, dominuje zbiorowa, konstruktywna artykulacja lokalnych społeczności, NGOs, wspólnot mieszkaniowych, itp., a nie partykularne „interwencje” indywidualnych „interesariuszy”. Jest coraz więcej chętnych do bycia „modnym”, ale nadal niezbyt wielu wie, na czym ta „moda” naprawdę polega.
Ponieważ przestrzeń miejska – a więc przestrzeń publiczna – należy do wszystkich, z definicji musi być przestrzenią otwartą: przestrzenią kompromisów. Zaś ci, którzy nią – w rezultacie demokratycznych wyborów – zarządzają, muszą jej bronić przed zawłaszczaniem, tak indywidualnym, jak i grupowym. Nie jest to zadanie łatwe, bo w grze o miasto uczestniczy (lub przynajmniej próbuje uczestniczyć) bardzo wielu, a jednocześnie zadanie bardzo odpowiedzialne, bo wyniki tej gry dotyczą wszystkich, nawet tych najmniej samą grą zainteresowanych. Dlatego „moda” na zajmowanie się miastem nie przeminie, tak długo jak miasto będzie trwać, a uczestników gry o miasto, będzie – i powinno – przybywać.
* Grzegorz A. Buczek, architekt, wiceprezes Towarzystwa Urbanistów Polskich.
* * *
Ireneusz Krzemiński
Dlaczego miasto?
Istotnie, z pewnym zdziwieniem zauważyłem zainteresowanie „miastem” wśród, przede wszystkim młodych, socjologów, w tym moich doktorantów, którzy – różne rzeczy w mieście robiąc – jakoś wcześniej miejską socjologią raczej nie byli zainteresowani. Rzut oka na listę publikacji także pokazuje, że słowo „miasto” obficie się w tytułach pojawia. Nie ulega więc wątpliwości, że mamy do czynienia z nową „modą socjologiczną”. Od dawna jestem przekonany, że dzieje socjologii można by opisać jako dzieje kariery pewnych pojęć i pewnych problematyk. Za mojego życia było kilka fal popularności pojęć i tematów, poczynając od postawy, przez socjologię życia codziennego i sytuacje problematyczne, interakcje, potem wartości dość niespodzianie wyparte przez tożsamość we wszelkich możliwych odmianach, aż po genius loci miast i osiedli, które odnaleźć można nawet w tytułach prac licencjackich (tych ambitniejszych, rzecz jasna).
Nie wiem, jak ten fenomen zafascynowania miastem można wyjaśnić poza Polską. Jeśli chodzi o nasze krajowe podwórko, to sądzę, że – po pierwsze – problematyka miasta czy w ogóle za czasów mojej młodości tzw. socjologia wsi i miasta zupełnie podupadła w Polsce, zwłaszcza we właśnie mijającym dwudziestoleciu wolności. Co prawda istnieją stosowne zakłady, ale niewiele z nich produkcji naukowej wypłynęło… Z całą pewnością więc problematyka miasta mogła się okazać atrakcyjna dla młodych adeptów socjologii, bo to było pole do natychmiastowego i łatwego podboju naukowego, jeśli można tak powiedzieć. A sądzę, że to całkiem dobre określenie stosunków panujących w sferze socjologicznej. Młodzi i ambitni badacze mogli tu ruszyć do ataku, by osiągnąć bez przeszkód intelektualne i instytucjonalne zarazem sukcesy.
Po drugie, „miasto” to zagadnienie rozumienia przestrzeni, organizacji przestrzeni, kreowania przestrzeni, używania przestrzeni itp., itd. Zagadnienia „miejskości” zatem ukazują się w pewnym charakterystycznym kontekście teoretycznym, a sama przestrzeń trochę jest jakby przedłużeniem ciała, cielesności, a zatem – tożsamości. Miasto jako specyficzna, wytwarzana celowo, świadomie i nieświadomie przestrzeń życiowa, a zarazem jako obiekt symboliczny, stanowiący nośnik więzi i przywiązania, element ludzkiej tożsamości.
Być może, znowu odwołując się do młodych socjologów w Polsce, można to wiązać nie tylko z ogólniejszą modą teoretyczną światowej socjologii, ale z jeszcze jednym, interesującym zjawiskiem, ściśle ulokowanym w doświadczeniu społecznym. Przecież „miasto” i jako infrastruktura życia, i jako byt symboliczny, i wreszcie jako wspólnota terytorialna, lokalna uległo w dziele transformacji bardzo istotnym zmianom. Przede wszystkim ogromna część miast w Polsce, zwłaszcza tych mniejszych, odzyskała swą historię, na ogół dość schematycznie ujętą bądź świadomie zakłamaną w czasach powojennych. Miasta polskie jako społeczności lokalne w ciągu ostatnich zwłaszcza lat doznały bardzo pozytywnego rozwoju. Może i nie wszystkie, ale gdy się jedzie przez Polskę, to na ogół widać nowe miejskie jakości: nie ma takiego miasta, zwłaszcza małego czy średniego, które nie zabiegałoby o stworzenie pozytywnego wrażenia u przyjezdnego czy tylko przejezdnego gościa. Pojawiła się ponadto duma z tego, że jest się mieszkańcem nie tylko Gdańska, Warszawy czy Krakowa, ale także Ciechanowa, Kościerzyny czy Opatowa. Mieszkańcy nie tylko dbają o to, aby ukazać się pozytywnie w oczach świata, ale sami uznają, że mają powody, aby czuć się dumnymi i zadowolonymi, iż właśnie z tego miasta pochodzą i w nim mieszkają, Nawet jeśli uznają sami, że to „prowincja”. To bardzo znaczące, jak sądzę, zjawisko, którego doświadczyć mogli młodzi badacze.
Ponadto odbudowanie pamięci o przeszłości bardzo często oznacza zmianę symboli miejskich, przerobionych ideologicznie w czasach PRL, dumę z lokalnej przeszłości, która często była świadomie wymazywana przez władze partii – państwa. Niekiedy – i jest na to wiele przykładów – dąży się do odtworzenia takiego obrazu przeszłości miejskiej, który domaga się uwzględnienia obecności tych, którzy zniknęli, czyli przede wszystkim polskich Żydów. Wcale to nie jest takie proste i łatwe, ale zaskakująco wiele stowarzyszeń, głównie działających dzięki młodym entuzjastom, chce przypomnieć i utrwalić dzisiaj taki obraz własnych miast i miasteczek, w którym obecni są dawni, żydowscy mieszkańcy. Ale nie tylko dotyczy to polskich Żydów, także obecności polskich Niemców itp., itd.
Jak widać, jest wiele powodów, by problematyka miasta stała się ciekawym przedmiotem studiów i sądzę, że może to być dobra moda w socjologii polskiej. Co prawda, ironicznie można przypomnieć, że „miasto” stało się pewnym hasłem na przełomie poprzednich wieków, a towarzysząc zachwytowi nad „masą”, służyło to zainteresowanie umocnieniu się potwornych w skutkach totalitarnych ideologii. Nie sądzę jednak, by takie zagrożenia wiązały się z aktualną „modą na miasto”. Jest to miasto – choć przecież nieodmiennie będące zbiorowością – indywidualistyczne. A może też z socjologicznej fascynacji miastem wyniknie coś, co wzmocni miasto jako ludzką wspólnotę?
* Ireneusz Krzemiński, profesor socjologii.
** Autor fotografii: Rafał Kucharczuk.
*** Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.