Krzyk jest podstawowym środkiem wyrazu: ciemny, na ogół niski, wyraźnie wmontowany w tekst – wrzask „STERBEN” („umierać”) z „Waidmanns Heil” brzmi doprawdy nieprzyjemnie rozkazująco. Krzykliwy akcent padający nieodmiennie na „Dunkelheit” („ciemność”), w której wita swe ofiary demoniczny podmiot liryczny „Wiener Blut”, ponownie dowodzi, że starymi, prostymi metodami (gwałtowną pauzą, powtórzeniami, sztywnym, quasi-gregoriańskim sklejeniem słowa z tonem) można osiągnąć silny i trwały efekt artystyczny – i motoryczny. Każdy kolejny kawałek, irytująco kończony banalnym cięciem dźwięku po ostatniej sylabie, zastaje nas zastygłych w biegu, gotowych uciekać przed krzykiem w ciszę. Z tego punktu widzenia katarktycznie działa ostatni utwór na płycie („Roter Sand”) – cicho, spokojnie, pogwizdywanie, jak nie przymierzając w „Wind of Change” – dopóki nie wsłuchamy się w słowa i nie okaże się, że spokój wynika li tylko z tego, że nie ma już dokąd uciekać. Nie ma więc i po co się wydzierać.
Krzyk bywa przełamywany wysokim tenorem albo delikatnymi chórkami żeńskimi, co rzecz jasna jedynie wzmaga ogólne wrażenie zamroczonej fertyczności człowieka, który ból duszy postanawia leczyć terapią zajęciową ze szczególnym uwzględnieniem biegów krótkodystansowych. Zamiast krzyczeć, można też, zgodnie z najlepszymi tradycjami regionu, wyrażać cierpienie delikatnymi pasażami gitarowymi, jak w „Frühling in Paris”, kompozycyjnym odpowiedniku „Klavier” (1997), acz bez tak drastycznego kontrastu dynamicznego zwrotki i refrenu, z krzykiem narastającym stopniowo i przechodzącym w przesterowany dwugłos. Bo krzyk pojawi się niezależnie od tego, od jak delikatnych, łagodnych tonów zaczynamy. Krzyk, zamiast uspokajać, wyprowadza z równowagi i prowadzi do ciszy – albo do płaczu.
Rammstein płacze intertekstualnie, rymem i rytmem Kurta Weila i Bertolda Brechta. „Haifisch” opowiada o samotnym rekinie, który płacze pod wodą i nic, absolutnie nic mu z tego płaczu nie przychodzi. Mackie Majcher był, jak pamiętamy, złowieszczy i groźny w swej kompulsywnej ruchliwości, porównanie z rekinem wypadało wręcz na korzyść rekina, który nosił zęby na wierzchu, przez co uprzedzał innych o swoich podłych instynktach. Tymczasem wszyscy staliśmy się rekinami i wszyscy jesteśmy groźni, ale co z tego, skoro nasza okrutna natura doprowadza nas do płaczu – którego w dodatku w naszym podwodnym świecie nikt, ale to nikt nie widzi. Płacz jest asemantyczny, dlatego trzeba literackiej aluzji i pastiszu, żeby go przetransponować w domenę naszej rybiej wrażliwości. Lepiej nie płakać. Lepiej wytrzymywać i trzymać się razem, trzymać tempo, dotrzymywać słowa i utrzymywać równowagę, lepiej krzyczeć, balansując na granicy łez.
Płyta:
Rammstein, „Liebe ist für alle da“ (2009).