Szanowni Państwo, czym bardziej PRL się od nas oddala, tym większe święci tryumfy w kinie. „Rewers”, „Dom zły”, „Generał Nil”, „Popiełuszko. Wolność jest w nas”… niezależnie od ich wartości artystycznej każą sobie postawić pytanie, w jakim stopniu na ekranach otrzymujemy od Twórców kolejne „grube kreski”. U Lankosza – to komiksowa niemal telenowela na wesoło, u Smarzowskiego – wizja zanurzona w brutalnej tradycji kina moralnego niepokoju. Czy przeszłość, która kształtuje do dziś polską scenę polityczną, w filmie pozostaje za nami? Czy godząc się w towarzystwie trzech kobiet albo odcinając siekierą, spokojnie wędrujemy ku postpolityce? Jak wypada podsumowanie 20-lecia III RP w ważnych kinowych premierach 2009 roku? Co mówią „Rewers”, „Dom zły”, „Generał Nil”, „Popiełuszko…” i inne, głośne polskie filmy o widzach? Jako widzowie – zapraszamy do lektury tekstów Łukasza Kowalczyka i Łukasza Jasiny oraz do dzielenia się komentarzami!
Redakcja
Łukasz Kowalczyk
O skuteczności terapii. Ustawienia hellingerowskie w polskim kinie współczesnym
Przeszłość bywa przedmiotem narodowej traumy z różnych powodów. Najoczywistszy to poczucie, że doznało się Wielkiej Krzywdy albo, że się ją wyrządziło. To traumatyzuje narody z definicji. Przykładów nie trzeba podawać.
Bywają też mniej oczywiste powody. Na przykład – silne poczucie straty, związane z równie silnym poczuciem, że nie potrafiło się utraconego obronić. Na tak zwanej „przestrzeni dziejów” pod tracone udało się już Polakom podstawić prawie wszystkie intersubiektywne wartości. Choćby wolność, niepodległość, lojalność, narodową zgodę, i międzyludzką przyzwoitość. Co do honoru – zdania są podzielone.
Psychologia uczy, że by poradzić sobie z zaschłą skorupą frustracji trzeba dotrzeć do jej źródła. Rozgrzebać dawne zdarzenia, przeszłe role, niegdysiejsze intencje. Proces rozgrzebywania jest trudny. Szczególnie gdy pacjentem jest cały naród. Naród nie ma ust, naród nie potrafi płakać, dla narodu nie ma wystarczająco długiej kozetki.
Ale od czego kino historyczne. Aktorzy w narzuconych draperiach czasu przeszłego wcielają się w byłe postaci, rekonstruują byłe zdarzenia. Niektórzy z pacjentów na widowni obejmują swoją świadomością czas odgrywany. Dla tych, seans to po prostu kolejna wizyta w swojej prywatnej historii. Może być okazją by ją ponownie przemyśleć, by odkurzyć lub odczarować wspomnienia, ale w gruncie rzeczy nigdy nie będzie tak ważna jak ta pierwsza, pierwotna. A pułapka konsekwencji nie pozwoli, by celuloid przestawił zwrotnice osobistych poglądów i wyborów. Tutaj efekt terapeutyczny będzie zapewne mizerny.
Na szczęście nie idzie nam o terapie jednostkową. Idzie nam o terapię narodu. O grupowe katarktyczne doświadczenie, pozwalające przeżyć nieprzeżyte, skonfrontować się z nieuświadomioną traumą zaszytą w doświadczeniu zbiorowym, której nosicielem są rodzinne bajędy, grymasy sąsiadów, architektura naszych miast, dziwactwa naszych nauczycieli i niemy głos naszej literatury.
Polskie kino historyczne, osadzone w czasach powojnia, stosowane jako środek terapii dla tych którzy nie znają czasów przedstawionych, ma, moim zdaniem, naprawdę znaczną siłę rażenia. W przypadku naszego pokolenia, ludzi ledwie pamiętających PRL, kinowe symulakrum nie przywołuje wrażeń, lecz je ewokuje. Ludzie przebrani za naszych bliskich, z czasów, gdyśmy ich jeszcze nie mogli postrzegać, przebrani za nas samych z okresu, gdy nie prowadziliśmy autoobserwacji, mogą nam pokazać gdzie leżą ośrodki grawitacyjne ogólnonarodowej psyche. Podobnie jak postaci odgrywające naszych żywych i zmarłych bliskich w tzw. terapii ustawień według metody Berta Hellingera. W przypadku seansów hellingerowskich (z tego co mi wiadomo), przypadkowi „aktorzy” odgrywają tych, z którymi nie zdążyliśmy przeprowadzić rozrachunku, udrożnić kanałów komunikacyjnych, których nie zdążyliśmy zaakceptować lub choćby zrozumieć. Mają spowodować pękniecie zaskorupiałych traum, wyzwolenie komunikacyjnej energii poprzez wskrzeszenie jej źródła i jej biorcy.
„Zwykle jedno ustawienie wystarcza na dotarcie do sedna problemu i ukazanie rozwiązania” – twierdzi jedna ze stron poświecona hellingerowskiej metodzie terapii. Jak podejrzewam, musi to być inteligentnie skonstruowany i przeprowadzony seans.
W tym roku obrodziło kinem dotyczącym lat PRLu. Choćby „Popiełuszko”, „Rewers” czy „Dom zły”. Co do „Popiełuszki” – nie wypada mi się rozgadywać, a tylko odesłać do mojej marcowej recenzji. Co do „Rewersu” – chciałbym uspokoić tych, którzy obawiają się bezpardonowego babrania w kisielu narodowej podświadomości i siłowego uświadamiania widzowi tragedii quasi-wyborów epoki stalinizmu. Nie ma tam tego. Reżyser zaszył historię w komediowy worek, z którego czasem tylko, dochodzi stłumiony odgłos autentycznych rozterek bohaterów. Co do „Domu złego” natomiast – wypada mi na razie milczeć. Ten film – moim zdaniem, jeden z najlepszych i najbardziej subtelnych obrazów polskości w naszym kinie, a jednocześnie niepokojąco bezczelny, niepotrzebnie turpistyczny – domaga się odrębnej, uważnej analizy.
Który z tych filmów, o zupełnie różnym kolorycie i absolutnie rozbieżnej koncepcji co do miejsca położenia narodowych czakr, stanowi przykład najskuteczniejszego seansu? O tym muszą przekonać się Państwo sami. Terapia, nawet grupowa, pozostaje doświadczeniem indywidualnym.
* Łukasz Kowalczyk, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”, radca prawny.
* * *
Łukasz Jasina
Historia ma się dobrze na ekranie kin naszych, czyli uwag kilka o ostatnich fascynacjach historycznych naszych twórców
Oglądanie filmów, kiedy się jest historykiem, bywa zadaniem (czasami) wyjątkowo niewdzięcznym. Wysnuwane przez nas na ich kanwie wnioski grzeszą przesadną systematycznością, przyporządkowywaniem do prądów, nurtów i kontekstów dziejowych. Do tego, my historycy mamy brzydką skłonność do wyolbrzymiania znaczenia historycznych rocznic i jubileuszów.
Mijający powoli rok był idealny do snucia wzmiankowanych wyżej porównań. Niepodległa RP ukończyła właśnie dwadzieścia lat. Do tego zajmowanie się przeszłością i nieco bardziej odpowiedzialna (niż uprzednio) polityka wobec historii, mają się w naszym kraju całkiem nieźle w ciągu ostatnich kilku lat. Ciekawe debaty toczą się nie tylko w ramach elit (i w sposób charakterystyczny dla nich), ale również wśród prostych ludzi. Poprawia się stan pamięci i poziom debaty (to uogólnienie, ale w porównaniu z tragicznymi latami dziewięćdziesiątymi jest doprawdy wspaniale).
Możliwe, że to zbyt daleko posunięta teza, ale te przemiany musiały również wpłynąć na polskich twórców filmowych. Filmy historyczne powstawały wprawdzie w całym minionym dwudziestoleciu, ale dopiero teraz zdają się wywoływać prawdziwe emocje.
Nawet w najlepszych dla polskiej kinematografii późnych latach pięćdziesiątych, wspierano się historią. Jest to nader zastanawiające. Czy historia tkwi w nas tak mocno? Czy też pomimo tantrycznych żalów wielu twórców, narzekających na brak współczesnych tematów, nie jesteśmy w stanie wygenerować niczego ciekawego na temat teraźniejszości?
Rok 2009 został otwarty poprzez monumentalną (w założeniu) biografię ks. Jerzego Popiełuszki „Popiełuszko – wolność jest w nas”. Pomimo kilku ciekawych elementów, takich jak choćby nienajgorzej zagrana (przez Adama Woronowicza) główna rola – dziełko to okazało się niewypałem. Filmowo nie porywało, a wizja historii była w gruncie rzeczy jednym wielkim eksploatowaniem postaci zmarłego. W gruncie rzeczy, była to próba realizacji filmu biograficznego w stylu amerykańskim, bez tamtejszej znajomości rzemiosła.
Bardziej udana ukazał się druga, „patetyczna” próba rozliczenia się z PRL. Ryszard Bugajski nie sięgnął do stalinizmu po praz pierwszy i może dlatego nie popełnił w „General Nilu” pomyłek realizatorów „Popiełuszki”. Krytycy skarżyli się na jednowymiarowość bohatera i czarnobiałą wizję historii, co wydaje się dziwaczne, gdyż opisana w filmie historia właśnie taka była.
Najciekawszym spojrzeniem na PRL popisali się jednak twórcy dwóch ostatnich premier” „Rewersu” i „Domu złego”. Przede wszystkim filmy te choć mocno umocowane w historii (w pierwszym wypadku stalinizm, drugim nędza Stanu Wojennego), sa rzetelnymi przykładami reżyserskiej i aktorskiej roboty.
Zwiastun najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego reklamował go jako polskiego „Tarantino”. Całość zresztą zapowiadała się niesamowicie – historia mordu, Bieszczady, Lutowiska, PGR i „anturaż” Stanu Wojennego. Film spodobać się może kilku powodów – przede wszystkim jest „narodowy” w treści ale „amerykański” w formie. Tematykę z pozoru „swojską” – zbrodnię w Lutowiskach z 1982 roku wraz z całym jej kontekstem, obejmującym również podszczecińskie Mosty, zajścia w Radomiu (1976) oraz korupcje i zbrodnie wśród ówczesnych włodarzy Podkarpacia; nakręcono i zmontowano jak na porządny thriller przystało.
Autorzy umiejętnie budują „atmosferę napięcia”. W przeciwieństwie do poprzedniego filmu tego reżysera „Wesela” – liczba pozytywnych zdarzeń została zredukowana do minimum, a szyderstwo zostało niemal całkowicie zastąpione przez okrucieństwo.
Polska roku 1982 to miejsce bardzo niesympatyczne – tak zresztą było również w rzeczywistości (wbrew twierdzeniom co niektórych). Twórcom filmu udaje się rzeczona matnię pokazać. Chwała im za to.
„Rewers” jest inny. Momentami jest to komedia nostalgiczna i ciepła. Lata pięćdziesiąte pokazane są nie w sposób okrutny, ale poprzez „szkło zmiękczające” i lekko po „munkowsku” odchodząc od tej zasady ledwie kilka razy. Film ten jest jak nasze wspomnienia. Czasem ostry, ale w gruncie rzeczy pogodzony z rzeczywistością.
Czy filmy są dobrym sposobem na godzenie się z historią? Myślę że tak, choć w Polsce nie wydaje mi się to ich głównym zadaniem. Nasze stosunki z historią są podejrzanie dobre. Na nich, możemy wiele zbudować – również w kinie.
* Łukasz Jasina, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant, pracownik Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej.
** Autor fotografii: Rafał Kucharczuk