Paweł Śpiewak
Mówmy głośno, żeby nikt nas nie słuchał
„Słownik polszczyzny politycznej po roku 1989” autorstwa Pawła Zimnego i Pawła Nowaka jest książką komiczną – bo komiczny bywa język polityki. Słynne powiedzonka Wałęsy typu „nie chcem, ale muszem”, „podać nogę” lub „ani be, ani me, ani kukuryku” są tego świetnymi ilustracjami. Z kolei słowa „Nicea albo śmierć” Rokity są klasycznym przykładem kiczu politycznego. „Wilcze oczy” Kaczyńskiego kojarzą się z bajką o Czerwonym Kapturku, ale jakoś słabo z Tuskiem. „Członek to brzmi dumnie” czy „narzędzia gwałtu noszę przy sobie” mają coś z aury pisuaru. „Łże elity” jak i „wykształciuchy” zabrzmiały groźnie, bo niosły coś z atmosfery Marca 68.
Autorzy słownika rozśmieszają czytelników. Lichy był ten język i w sumie prostacki. Oczywiście można od autorów oczekiwać więcej rzeczowych haseł, ale w sumie zrobili dużą, systematyczną robotę Zastosowali armaty naukowe do analizy czegoś równie głupiego jak „różowe hieny” czy „Benhauer”. Niezamierzony efekt komizmu jest w tej sytuacji nieuchronny.
Jednak gdy czytałem tę książkę, nie tyle towarzyszyło mi poczucie niedosytu (że można było jeszcze coś wdzięcznego dodać), ile przekonanie, że w sumie cytowane słynne powiedzonka z ostatnich dwudziestu lat nie odsłaniają czym jest i jak funkcjonuje język naszej polityki. Mam bowiem mocne przekonanie, że cechą uderzającą mowy publicznej (z całą pewnością ostatnich czterech lat) jest jej funkcja dzielenia, budowania konfliktów.
Ta mowa – jak w opowieści Carla Schmitta o cechach istotowych polityki – jest zbudowana wedle jednej zasady: wrogowie i przyjaciele, jakby wewnętrzne spory można było konstruować na podobieństwo konfliktów międzypaństwowych. Ten język jest ustawiony bardzo wysoko i drapieżnie. Potwierdza to wypowiedź premiera, który tłumacząc aferę hazardową powiadał, że chodzi mu tylko o to, by nie dopuścić do władzy konkurenta, bo opozycja z definicji jest wrogiem państwa, ustroju.
Oczywiście patent na dobre rządy i praworządność posiada aktualna ekipa rządząca, bo jakże mogłoby być inaczej. W tej mowie są tylko nasi i wrogowie, zwycięzcy i pokonani. Jesteśmy tylko „my” , a po drugiej stronie zawsze stoi ZOMO. Kto jest owym „my”, a kto ZOMO, zależy tylko od tego, kto mówi. Mowa publiczna pozbawia się funkcji perswazyjnej, opisowej, łączącej. Nie odkrywa nowych skojarzeń i zawiłości. Jest do obrzydliwości brzydka i nudna. Zaledwie kilku polityków potrafi wyjaśnić i uzasadnić to, co robi, reszta atakuje wedle zasady: moi są lepsi i mają zawsze rację.
Na moje ucho dysponenci mowy publicznej – czyli politycy – grzeją w mediach tak ostro nie dlatego, by kogoś do czegoś przekonać, coś wytłumaczyć, a już z pewnością nikogo nie chcą zmusić do tego, by zechciał im uwierzyć. Nowość obecnej sytuacji polega na tym, że politycy są agresywni po to, by ludzi przeciętnych od polityki odciągnąć i odebrać im jakąkolwiek potrzebę interesowania się jej zawiłościami. Wystarczy, by wiedzieli kto jest dobry, a kto zły. Niepotrzebne, by dociekali, o co w tym wszystkim chodzi.
Refleksja nad polityką – przynajmniej ich zdaniem – jest czymś wysoce nagannym i zbędnym. Celem obecnej ekipy zdaje się demobilizacja obywateli, tak, by zajęli się czymś przyjemnym, zakupami, koszeniem trawników, zarabianiem, czytaniem KulturyLiberalnej.pl i pięknym przeżywaniem muzyki Bacha. Ale już nie państwem, służbą zdrowia, szkołami wyższymi, drogami.
Książka:
Rafał Zimny, Paweł Nowak, „Słownik polszczyzny politycznej po roku 1989”, PWN, 2009.
* Paweł Śpiewak, profesor socjologii.