Przypomnijmy sobie Filharmonię Narodową. Albo Filharmonię Krakowską. Te budowle są świątyniami dziewiętnastowiecznej religii sztuki. Odzwierciedlają przy tym ściśle zhierarchizowany porządek społeczny. Oto dyrygent – kapłan, zwrócony plecami do publiczności (tą pozycją niejako unieważniając jej obecność), odprawia „nabożeństwo” przed ołtarzem Sztuki. Nisko, znacząco poniżej poziomu estrady, usadzony jest tłum zwykłych melomanów. Patrząc z poziomu foteli, czujemy onieśmielenie wielkością i tajemniczością tego misterium, które dzieje się przed nami.
Inaczej słuchamy, kiedy zajmiemy miejsce na balkonie. To miejsce dla dyrekcji i ważnych gości: premiera, prezydenta, ambasadora. Stąd także widzimy plecy dyrygenta – ale jesteśmy jednak ponad nim, patrzymy z góry. Pozycja wywyższenia niweluje moc owego artystowskiego afrontu, który podkreślał niegdyś niezależność twórczej kasty. „Kapłan” jest poniżej balkonu; z tej pozycji „ekscelencje, eminencje, magnificencje” (jak mawia Elżbieta Penderecka) mogą poddawać jego pracę ocenie i udzielać łaskawej akceptacji. Kiedy zamilkną dźwięki muzyki – ton nadajemy my. My wstajemy – parter się podrywa. Kiedy siedzimy – ktoś tam na parterze czasem wstaje, ale niektórzy zerkają za siebie, w górę, i czują się naszym zachowaniem jakoś zobligowani. Czy dlatego recenzentów dyrekcje filharmonii sadzają zwykle na parterze? (Najtańsze bilety sprzedaje się wprawdzie na „jaskółkę”, ale stamtąd niewiele już widać, słabo słychać, a oddalenie i utrudniony dostęp zrównuje w hierarchii osoby tam siedzące z ekipą oświetleniową.)
Nietrudno zauważyć, że muzyka klasyczna kojarzona jest mocno z konserwatyzmem kultury filharmonicznej. W demokratycznym społeczeństwie hierarchie łatwo się jednak kruszą – a i autorytety lud chętniej sobie dobiera za wskazówką mediów, niż przyjmuje z nadania elit. Dominująca kultura obrazu sprawia, że częściej zwracamy uwagę na wizualny aspekt, opakowanie wydarzenia. Czy dlatego bywalcami filharmonii są dzisiaj głównie starsi ludzie, łatwiej (choćby przez przyzwyczajenie) akceptujący odziedziczony, zhierarchizowany model wspólnego przebywania w sali koncertowej? Czy dlatego też gust publiczności filharmonicznej jest tak przewidywalnie konserwatywny? Dlaczego w otoczeniu poprzemysłowych instalacji albo choćby w studiu radiowym – łatwiej zorganizować koncert z mało znanym lub awangardowym repertuarem, łatwiej też zapewnić mu komplet publiczności? Tam wywyższonych nie ma, ekscelencje czują się nieswojo w tłumie, a artyści (dyrygent wciąż stoi tyłem, z tego raczej nikt nie zrezygnuje) znajdują się na tym samym poziomie lub poniżej schodzącego amfiteatralnie audytorium. W takim miejscu panuje względna równowaga społecznych pozycji.
Filharmonie rzadko walczą ze swoją przestrzenią. Nie uprzystępniają jej, nie demokratyzują, chociaż odbiór muzyki być może zyskałby na takiej walce. Wiele filharmonii powoli traci artystyczną żywotność, jak te nieliczne już dziś teatry z pudełkową sceną, w których wciąż zaciąga się aksamitną kurtynę. Publiczność, która (wedle słów Małgorzaty Szczęśniak) interpretuje to, co słyszy przez to, co widzi – wybiera inne miejsca. Mit o społecznej autonomii muzyki klasycznej ostatecznie okazuje się fikcją.
Tekst:
Nadmiar jest zbędny. Z Małgorzatą Szczęśniak rozmawia Piotr Gruszczyński – wywiad zamieszczony w katalogu wystawy projektów scenograficznych artystki Pojawia się i znika bez śladu, Nowy Teatr 2008.