Marta Bucholc
Brush Up Your Shakespeare. Stanisław Barańczak „Ocalone w tłumaczeniu”
Lekturę proponuję zacząć od strony 17, gdzie pojawia się króciutki wierszyk „Echo in a church”. Chodzi o to, żeby Czytelnik zobaczył na przykładzie, jak wygląda przekład zły, a jak dobry. Złe przekłady to przy tym przekłady cudze, dobre – to przekłady własne. Przy całej jej niezręczności towarzyskiej jest w tej metodzie pisania o tłumaczeniu wielka uczciwość.
Barańczak mówi wprost (i – trzeba przyznać – często) to, co myśli po cichu każdy tłumacz: „mój przekład jest lepszy”. Dowodząc własnej przewagi na przykładach cudzej nieudolności, autor rozwiewa przy okazji szereg dręczących nas wątpliwości.
Oto więc dowiesz się, moja czytelniczko, czemu koniec wersu w poezji (nie tylko zresztą tłumaczonej, ale i polskojęzycznej) nader często znajduje się koło połowy wersu następnego, co znakomicie utrudnia i śledzenie sensu wiersza, i robienie z niego użytku. Osobiście często zachodziłam w głowę, po co ktoś trudził się nadawaniem formy wiersza czemuś, co bardziej przypomina neurotyczną prozę z przypadkowo rozmieszczonymi rymami wewnętrznymi.
Dowiesz się także, skąd biorą się wszystkie „twa”, „ma”, „swa” i tym podobne, z lekka archaizujące, kontrakcje w skądinąd najzupełniej współczesnych tekstach. Od Czerwonych Gitar z uroczo staromodnym „jest/ w oczach twych/ kolor nieba z moich stron”, poprzez awangardowo bezkompromisową „Dziewczynę szamana”, która „nie zaśnie bez twych ust”, po bezpretensjonalne i nieco folklorystyczne „Dziewczyno ma/dziewczyno zła” w wykonaniu Milano – artyści bronią zaimków osobowych przed banalizacją.
Dowiesz się następnie, dlaczego Szekspir po polsku na ogół zupełnie nie bywa ani zabawny, ani błyskotliwy, przez co „Hamlet” na przykład robi się tak drętwy i ponury, że niemal skazany na wyparcie, „Poskromienie złośnicy” przekształca się w przegadaną ramotę, o której komediowych ambicjach trzeba się dowiadywać z podręczników, a pomysł publicznego recytowania mowy Antoniusza nad zwłokami Cezara – co, o ile pamiętam, ma miejsce w „Ani z Zielonego Wzgórza” – zakrawa na kontrkulturowy performans.
Skoro już o tym mowa: upewnisz się, moja czytelniczko, że wszystko jest w porządku z Twoją pamięcią, inteligencją i wrażliwością. Nieraz zapewne gryzłaś się w cichości, że potrafisz, proszę bardzo, recytować Mickiewicza, Słowackiego, Fredrę, Leśmiana czy Tuwima, że proszę bardzo, bon mot, lśniący blaskiem pereł poezji krajowej, rodzi się w Twym umyśle lekko i bez wysiłku, podczas gdy ten Szekspir, którego wszyscy Anglosasi uporczywie cytują, parafrazują i z którego się w nieco tylko pretensjonalnych filmach przepytują na wyrywki – jest tak wrednie odporny na zapamiętywanie. „Co jest ze mną nie tak?” – zapytywałaś niebiosa w bezsenne noce, ślęcząc nad monologami Lady Makbet, które niby powinny być do wykucia równie łatwe, jak monologi Balladyny, a nijak nie szło. Otóż to nie Twoja wina, że nie szło, i nawet nie Szekspira. To on. Tłumacz.
Dowiadujemy się także, na czym polega zdaniem Stanisława Barańczaka sztuka bycia dobrym tłumaczem. Ponad połowa książki to próba wyjaśnienia tej tajemnicy. Dużo się tam mówi o rymach, wersyfikacji, częściach mowy i zdania, środkach stylistycznych, rytmie, metrum itp. Na każdym kroku autor zwraca uwagę na znaczenie tego, co stanowi warunek wstępny pracy translatorskiej: bardzo dobrej znajomości języka oryginału i języka przekładu, rozumienia tekstu, krytyki konkurencyjnych tłumaczeń, oczytania w literaturze przedmiotu, wiedzy o kontekście. Już samo wyliczenie tego, co Barańczak uważa za warunek konieczny dobrego tłumaczenia, wzbudza pokorę i odbiera wiarę we własne siły. Ciekawsze jest jednak to, co się dzieje potem. Barańczak pokazuje, że poza warsztatowym niezbędnikiem tłumaczenie wymaga uznania autora oryginału za nie głupszego od nas, dorosłego człowieka. Nie wolno go zatem oszukiwać, lekceważyć, poprawiać i traktować jak niedorostka. Dobra wiara jest główną cnotą tłumacza, właśnie dlatego, że autor oryginału jest na ogół zupełnie wobec tłumacza bezbronny, a często – zwłaszcza przy rzadkich językach i trudnych autorach – bywa na niego skazany, podobnie zresztą, jak większość czytelników.
Każdy, kto zechce sprawdzić, jak trudno zachować dobrą wiarę w takich warunkach, może – po przyspieszonym przeszkoleniu, polegającym głównie na sekundowaniu Barańczakowi, niszczącemu bezlitośnie rozmaite (cudze) niewytłumaczalne tłumaczenia – zmierzyć się z czterdziestoma zagadkami translatorskimi wybranymi przez autora i opatrzonymi przez niego rozwiązaniami. Osobiście polecam lżejsze utwory w rodzaju „Der Lindenbaum”, „It Was a Lover and His Lass”, „Maxwell’s Silver Hammer” oraz hit moim zdaniem absolutny, „Das ästhetische Wiesel”. Zwolennicy zadań bardziej monumentalnych mogą zmierzyć się z Mandelsztamem, Achmatową lub Brodskim. Redakcja Kultury Liberalnej ustanawia niniejszym nagrodę (powiedzmy książkową) dla czytelnika, który stworzy przekład lepszy niż Barańczaka i wyjaśni, dlaczego mianowicie lepszy on jest.
Książka:
Stanisław Barańczak, „Ocalone w tłumaczeniu. Szkice o warsztacie tłumacza poezji z dodatkiem małej antologii przekładów-problemów”, Wydawnictwo a5, Kraków 2004.
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej“.