Marta Bucholc

Przejdź na kolor. „Jeśli to fiolet, ktoś umrze” Patti Bellantoni


Przypominam sobie pierwszy znany mi przykład oddziaływania kolorów na odbiorcę, z podręcznika do plastyki z podstawówki. Chodziło o to, że jakiemuś chłopcu na obrazie zmieniano kurteczkę (a może to była czapeczka?) z czerwonej na niebieską i na odwrót, każąc obserwatorowi orzekać, kiedy postać znajduje się optycznie bliżej, a kiedy dalej. Nietrafność moich ówczesnych typowań nie zmienia faktu, że wspominam to doświadczenie jako przełomowe. Chłopiec w czerwonej kurtce nie był co prawda ani o milimetr bliżej niż w niebieskiej, ale jego twarz stawała się smutna, dojrzalsza i subtelniejsza. Chłopiec w niebieskim był wyraźnie sympatyczniejszy niż chłopiec w czerwonym. Świetnie pamiętam wyraz jego oczu.

Wyłącznie ze względu na kolory pamiętam kilka scen, obrazów i postaci. Błękitne szarfy przed wielką bitwą o Five Points w „Gangach Nowego Jorku” jako zapowiedź rzeźnickiego noża. Upiorne żółte światło wypalające mózgi starszym paniom w „Requiem dla snu”. Złowróżbna wdowia czerń Katarzyny Medycejskiej w „Królowej Margot”. By przywołać tylko filmy, o których Patti Bellantoni nie pisze.

Analiza funkcji koloru w filmie w wydaniu Bellantoni jest niemal zupełnie pozbawiona teorii i bardzo niesystematyczna, więc jej rozważania mogą być zajmujące jednocześnie dla kilku typów osób interesujących się filmem. Ci, którzy kochają fakty (Kto? W czym? Kiedy? Za ile? Czym? Na czym? W jakiej kategorii?), znajdą ich tu sporo, wraz z wypowiedziami scenarzystów, scenografów, reżyserów, kamerzystów i innych twórców, którzy wzbogacają główny tok wywodu głosami z marginesu, a przyszłe konwersacje czytelników – rodzynkami wiedzy ezoterycznej. Ci, którzy kochają uczestniczyć w kolektywie myślowym, ucieszą się zapewne, że wszystkie te filmy widzieli, bo doprawdy mała jest szansa, by było inaczej. Książka jest bezpretensjonalna: autorka nie widzi potrzeby szukania sceny z niebanalnym wykorzystaniem fioletu w niszowym filmie, granym o 13.20 we wtorek w jednym kinie na 15 osób (plus dwie dostawki za filarem), skoro jest piękny fiolet w „Chicago”, które ma ten walor, że wszyscy je widzieli, a analizowana scena jest absolutnie nie do przeoczenia. Zyskujemy więc krzepiące poczucie, że widzieliśmy dużo i rzeczywiście się na filmie znamy całkiem, całkiem. Bezcenne. Ci, którzy nie znają faktów i nie aspirują do koneserskiego kolektywu (do tych się zaliczam), zwykle kochają opowieści. Bellantoni potrafi przedstawić swoją interpretację koloru w filmie, nie mordując przy okazji filmu jako całości fabularnej. Doskonale tłumaczy funkcję koloru jako części historii, środka narracyjnego. Pomarańczowe niebo w „Łowcy androidów” zostaje zdekonspirowane jako niewerbalna wypowiedź na temat świata przedstawionego filmu, równie doniosła semantycznie jak odpowiedzi Rachael na pytania z kwestionariusza Deckarda.

Ale właśnie pomysł na semantykę barwy traktowanej jako środek komunikacji z widzem jest największym problemem „Jeśli to fiolet…”. Bellantoni pisze z pozycji psychologistycznych i redukcjonistycznych. Kolor ma „wywoływać określoną fizyczną i emocjonalną reakcję ze strony publiczności” (s. XXV) i skala tych reakcji określa pole zastosowania koloru. Przy kilku okazjach autorka zachęca nas, byśmy wpatrzyli się w jakąś scenę i zastanowili, jak nasze ciało reaguje na jej kolorystykę, tym samym sprowadzając symbolikę barw do reakcji fizjologicznych.

Pomijam już to, że trudno wyjaśnić w tych kategoriach na przykład szeroko omawianą grę amerykańskimi barwami narodowymi w „American Beauty” (str. 26), czyli takie sytuacje, w których przekaz jest budowany na łatwo uchwytnym kulturowym znaczeniu kolorów. Nie mam nic przeciwko temu, że w książce nie pojawiają się nawiązania do rozmaitych kulturowych słowników kolorów, z których coś niecoś wszakże jeszcze pamiętamy (że się nie kupuje żółtych kwiatków pani wychowawczyni na zakończenie roku szkolnego i nie nosi białych butów po Labor Day). Uważam co prawda, że abstrahowanie (poza fragmentem na temat „Wielkich nadziei”) od tradycyjnego związku zieleni z oczekiwaniem i poszukiwaniem zdecydowanie zubożyło rozważania autorki, podobne zarzuty można by postawić jej wywodom na temat błękitu czy fioletu. Można jednak twierdzić, że mamy tu po prostu do czynienia z przesunięciem akcentów na kategorie szersze i bardziej podstawowe (zamiast nadziei i otwartości mamy ambiwalencję i witalizm, zamiast żałoby – śmierć itp.). To wyraz pewnej filozofii, którą jestem w stanie zaakceptować.

O wiele poważniejsza trudność wiąże się z tym, że takie rozumienie kolorów zdecydowanie zawęża możliwość ich kreatywnego stosowania. Założenie jest takie, że barwa wywiera na widza określony wpływ pozaintelektualny, a zadaniem twórcy jest odpowiednio używać koloru do wywołania tego efektu. „[T]o nie my decydujemy o tym, czym może być kolor. Po dwóch dekadach badań nad wpływem kolorów na zachowanie ludzkie jestem przekonana, że (…) to kolor decyduje o tym, co myślimy i czujemy” (s. XXVII). Podobnie jak w przypadku bardzo podobnej co do założeń książki Voglera, o której niedawno pisałam, powstaje pytanie, na czym w takim razie polega talent? Geniusz? Błyskotliwość? Na czym polega namiętność błękitu Kieślowskiego? Skąd się bierze wrażenie martwego chłodu w krwawej scenie samookaleczenia w „Szeptach i krzykach”? Dlaczego niebieski lukier na torcie urodzinowym w „Godzinach” jest oczywistą zapowiedzią śmierci? Czym jest szarość (którą w ogóle się Bellantoni nie zajmuje) u Greenawaya czy braci Cohen? Wreszcie, jak można analizować w tych kategoriach wykorzystanie przejść między kolorem a czernią i bielą (które tak skrajnie różne role pełni w „Urodzonych mordercach”, „Sin city”, „Rewersie” czy „Kill Billu”)?

Kolor sprowadzony do bodźca, wyabstrahowany z tła kulturowego, znaczący, ale niesymboliczny, staje się ubogi. Dalszym zubożeniem jest ograniczenie analizy do kilku zaledwie barw, przez co wypada z pola zainteresowań autorki wiele fascynujących wizualnie filmów. Praktyczne zacięcie książki momentami również wydaje się obciążeniem (najprawdopodobniej nigdy w życiu nie zrobię nawet minuty filmu, chciałabym więc, żeby książki dzieliły się na te przeznaczone dla ludzi robiących różne rzeczy i na te adresowane do ludzi, którzy chcieliby wiedzieć o tych rzeczach więcej, ale niekoniecznie od strony kuchni). Niemniej jednak przejście na kolor ułatwia dotarcie do zrozumienia samego siebie jako odbiorcy przekazu filmowego, co – niejako wbrew intencjom autorki – pozwala czytelnikowi odczuć należycie wyjątkowość własnej palety barw.

Książka:

Patti Bellantoni „Jeśli to fiolet, ktoś umrze. Teoria koloru w filmie”, przeł. Monika Dańczyszyn, Wydawnictwo Wojciech Marzec, Warszawa 2010.

* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 54 (4/2010) z 26 stycznia 2010 r.