Kacper Szulecki

Na Wschodzie bez zmian. O „Żmii” Andrzeja Sapkowskiego


Od kilku lat uwaga opinii publicznej koncentrowała się na Iraku. To tam było „ciekawie”, tymczasem w Afganistanie – na Wschodzie – bez zmian. Obecnie jednak słowo „Afganistan” znów jest odmieniane przez wszystkie przypadki w tytułach depesz informacyjnych. Z medialnego szumu trudno wyłuskać coś ponad truizmy politycznych komentatorów. Trudno jest zrozumieć Afganistan.

Próba pomocy przyszła jednak jakiś czas temu i to z mało oczekiwanej strony. Wydana w ubiegłym roku „Żmija” Andrzeja Sapkowskiego to interesująca opowieść o wojnie, ale przede wszystkim o „Afganie”. Nie jest to powieść, a raczej rozbudowane opowiadanie. I bynajmniej nie fantasy.

Sapkowski porzucił średniowieczne scenerie i konwencję „magii i miecza” dla podnóża Hindukuszu i sowieckiej interwencji (czy też inwazji) w latach 80. ubiegłego wieku. Długo jednak nie wytrzymał. Oprócz beteerów i kałasznikowów są więc i szczypta czarów, i szczęk mieczy. Pojawia się też (a jakże!) i legendarna „finta” – choć chyba nigdy nie uda mi się ustalić, co to właściwie znaczy. I tak jak w swoich wiedźmińskich i husyckich opowieściach irytował Sapkowski galanteryjnym i heraldycznym pedantyzmem (trzy lwy na tarczy…), tak teraz czytelnicy mają okazję dowiedzieć się zdecydowanie więcej, niż kiedykolwiek chcieli, na temat radzieckiego sprzętu i slangu wojskowego. Chyba warto dać się skusić, bo też i książka do długich nie należy.

Możemy zapomnieć o Wiedźminie i Conanie. Oto praporczik (chorąży) Lewart – potomek polskich zesłańców, ale i typowy żołnierz Sojuza. Typowy? Może nie do końca, lecz o tym za chwilę. Książka Sapkowskiego ma trzy poziomy, przypominając rosyjską matrioszkę. Ten najbardziej zewnętrzny to właśnie losy Lewarta i realistyczny opis życia radzieckich sołdatów „za rzeką” – w ogarniętym niekończącą się wojną Afganistanie. Mimowolnie nasuwają się skojarzenia z niezliczonymi filmami i książkami o wojnie w Wietnamie. Bo tym dla Sapkowskiego jest Afgan – wojną, w której cel zagubił się już na pierwszym patrolu, a wyświechtanych frazesów o internacjonalizmie nie oczekują od nikogo nawet politrucy. Zważywszy na to, że literatura na temat tej wojny w porównaniu z Wietnamem jest bardzo uboga, poziom to chyba najciekawszy. Roi się tu od drobnych smaczków, drugoplanowych postaci sygnalizujących większe grupy. Oprócz Polaka pojawiają się i Litwin, i Żyd, i dysydent. No i politruk. Oraz mudżahedini. Tym razem zamiast The Doors w tle słychać przeboje Maryli Rodowicz. Jest barwnie i brutalnie – choć trochę tu chyba za dużo przerzucania się nazwami różnorakiego żelastwa.

Drugi poziom to wspomniana szczypta magii i wątek nietypowości praporczika Lewarta. To tutaj też pojawia się tytułowa żmija. Autor zamierzał zapewne nadać jej znaczenie symboliczne, które w tym momencie powinienem odczytać. Na złość – odmawiam, bo symboliczno-magiczny poziom jest zdecydowanie zwichniętą częścią opowieści. Dostajemy dzięki niemu szansę podróży – jedynie w czasie, przestrzeń pozostaje ta sama. Autor raczy nas więc pobocznymi wątkami ze starożytności i epoki wiktoriańskiej. Są one niestety zupełnie papierowe i uzasadnione tylko z jednego powodu: budują trzeci poziom historii.

Ostatnia warstwa to szersza refleksja na temat wojny, a przede wszystkim tej dziwnej krainy – zarazem pięknej i koszmarnej, którą od tysiącleci wszyscy chcą władać, a nikomu się to nie udaje. Słychać echa antywojennych tekstów kultury, od Remarque’a po „Urodzonego czwartego lipca” i „Born in the USA” Springsteena. Obrazy walki, zbrodni i odczłowieczenia nie uderzają w moralizatorskie tony, a żołnierze zagłuszają swoje sumienia i strach tym, co oferuje im okolica – heroiną, konopiami i samogonem. Bo także tym mami Afgan. „Żmija” to opowieść o Afganistanie, próba namalowania najbardziej pożądanego piekła na ziemi. To także delikatna sugestia dla tych, którzy są władni wysyłać tam kolejne fale „zdobywców”. Chodźmy, nic tu po nas – zdaje się mówić Sapkowski. Moc żmii jest jednak zbyt wielka.

Książka:

Andrzej Sapkowski, „Żmija”, Wydawnictwo Supernowa, Warszawa 2009

* Kacper Szulecki, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji w Niemczech.

„Kultura Liberalna” nr 54 (4/2010) z 26 stycznia 2010 r.