Szanowni Państwo,

Dyskusje na temat społeczeństwa obywatelskiego toczą się w Polsce od lat. Na ogół dominował w nich ton narzekania, że jego budowa postępuje tak wolno, że organizacje pozarządowe wciąż nie są wystarczająco prężne, że państwo wciąż nie potrafi skutecznie wykorzystywać tkwiącego w trzecim sektorze potencjału samoorganizacji.

Od pewnego czasu daje się jednakże słyszeć nowy głos w debatach o polskiej drodze do społeczeństwa obywatelskiego. Najlepszym, a w każdym razie najszerzej jak do tej pory dyskutowanym przykładem owego odmiennego tonu, jest tekst Agnieszki Graff „Urzędasy, bez serc, bez ducha”, opublikowany na łamach „Gazety Wyborczej” 6 stycznia br. Autorka wylicza kolejne grzechy polskich organizacji pozarządowych: biurokratyzację, zależność od sponsorów, pogrążanie się w środowiskowych sporach. Jej zdaniem duża część trzeciego sektora w Polsce zamienia się w „apolityczną usługówkę”. Przyczyn słabości polskiego społeczeństwa obywatelskiego Graff upatruje nie tyle w społeczeństwie, które nie dorosło do aktywności obywatelskiej, ile w strukturalnych wadach samego trzeciego sektora.

Teksty, które przedstawiamy Państwu w tym tygodniu, wychodzą od polemiki z obrazem przedstawionym przez Agnieszkę Graff, by dojść do zasadniczych pytań o kształt polskiego społeczeństwa obywatelskiego. Czy organizacje pozarządowe muszą się nieuchronnie profesjonalizować i z narzędzi w rękach ideowców i społeczników zmieniać się powoli w przedsiębiorstwa, które zamiast o inwestorów zabiegają o grantodawców? Jak zachować społecznikowski impuls, kiedy rzeczywistość wymusza znajomość reguł pozyskiwania funduszy? Czy państwo nie zrzuca na chętne organizacje pozarządowe odpowiedzialności za sprawy, które są niewygodne, mało medialne i politycznie ryzykowne? Wreszcie, czy remedium na ten stan rzeczy jest budowanie ruchów politycznych w miejsce profesjonalnych organizacji?

Na te pytania odpowiadają Anna Stokowska z Centrum Edukacji Obywatelskiej, Piotr Wciślik z Central European University, Krzysztof Więckiewicz, dyrektor Departamentu Pożytku Publicznego w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, oraz Anna Mazgal z Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych.

Zapraszamy do lektury oraz komentowania!

Redakcja


Anna Stokowska

Grzechy trzeciego sektora

Tak naprawdę o organizacjach pozarządowych w Polsce nie wiemy prawie nic. Od tego trzeba zacząć. Wiedza ta jest niezwykle rozproszona między tymi, którzy pracują na etatach w zamożnych, obudowanych własną administracją fundacjach, a tych, którzy na prowincji w te ustawowe piętnaście osób próbują coś zadziałać na własnym podwórku. To są dwa osobne światy, dwie kompletnie różne rzeczywistości, w dodatku niekomunikujące się ze sobą, nieznające się nawzajem i – często – niechcące mieć ze sobą nic wspólnego. Dlatego nie ma racji ani Agnieszka Graff, ani Adam Bodnar i Jacek Kucharczyk mówiąc o „trzecim sektorze w ogóle”. W obu artykułach jednak jest sporo prawdy.

Graff nie powiedziała nic nowego. Gdyby nagrać dowolną rozmowę na imprezie, na której znajdzie się chociażby dwoje pracowników NGOs, w zasadzie byłby to gotowy tekst. Grzechy trzeciego sektora wymienił też całkiem niedawno na swoim blogu Piotr Frączak: to pozorność działań, marnotrawstwo, zależność, chciwość, bezideowość i pycha1. W środowisku organizacji pozarządowych coraz częściej zatem słychać głosy samokrytyki, ale niestety też szukania wroga w państwie, zaściankowej polityce, bezwzględnym rynku. To jednak klasyczny błąd atrybucji – nasze porażki przypisujemy czynnikom zewnętrznym, ale sukcesy postrzegamy jako wynik swoich umiejętności, pracowitości i entuzjazmu. A do tego, jak pisze Frączak: „Założenia słuszne, ale wnioski nie za bardzo. Jeżeli ktoś już przyjmuje klasowe myślenie to niech się nie dziwi, że wychodzi mu, że klasy bogatsze nie chcą oddać swojego bogactwa na cele, które im mogą zabrać jeszcze więcej”2. NGO-izacja, o której pisze Graff nie jest – w moim przekonaniu – ani źródłem, ani rezultatem tych problemów.

Autorka opisuje NGO-izację jako „instytucjonalizację działań, które powinny być (i w latach 60. czy 70. były) oddolne i spontaniczne, nadmierną profesjonalizację tego, co się kiedyś nazywało »działaniem«”. Nie do końca przekonuje mnie negatywny wydźwięk nadany słowu „instytucjonalizacja”. Tak jakby było coś z gruntu niedobrego w zakładaniu stowarzyszeń i fundacji, w sformalizowanym zrzeszaniu się. W latach 60., 70. i 80. było romantycznie, bo było nielegalnie. Jeśli ktoś chciał zmieniać zastaną rzeczywistość, musiał wpasować się istniejące struktury albo zejść do podziemia. To prawda, ludzie wychodzili na wiece spontanicznie i oddolnie, ale nie mieli przez wiele lat – do czasów „Solidarności” − nawet szans na realny wpływ na decyzje podejmowane „na górze”. Mamy teraz moment decydujący i jeśli nie zdamy sobie sprawy z tego, że trzeci sektor daje realne możliwości kształtowania polityk (społecznej, ekonomicznej, edukacyjnej czy ekologicznej), to może być nieciekawie. Jednak musimy zdać sobie sprawę z tego, że antypolityczny język opozycji demokratycznej, operujący w rejestrach moralności i przeciwstawiający złych „ich” dobrym „nam”, ciąży na współczesnych społecznikach, nawet jeśli nie da się wyznaczyć prostej linii, w której dziedziczymy ówczesny styl zaangażowania. Tak więc „apolityczność okazała się paraliżująca, stała się przyczyną samomarginalizacji”. Ale to oznacza, że trzeciemu sektorowi potrzeba właśnie powrotu do polityczności rozumianej jako zaangażowanie społeczne, wspólne dążenie do pozytywnej zmiany. Potrzeba zintensyfikowanej obustronnej współpracy z samorządem lokalnym (tymczasem małe organizacje są od niego najczęściej finansowo uzależnione) i sektorem prywatnym, któremu trzeba uświadomić, że może mieć interes we wspieraniu inicjatyw obywatelskich; potrzeba w końcu wypracowania mechanizmów wpływu na realizowaną w kraju politykę.

Graff wskazuje także na rozdrobnienie ruchów społecznych i pokusę neoliberalnego porządku, której ulegają małe organizacje. Można rzeczywiście przyjąć, że polityka dotacyjna ukształtowana przez Open Society Institute w latach 90. (a za nim przez Fundację Stefana Batorego) tak właśnie z grubsza wygląda – dajemy wam pieniądze, jeśli tylko chcecie robić coś wartościowego, ale jak nie poradzicie sobie potem sami, to widocznie nie był to aż tak dobry pomysł. Wiele czasopism, małych stowarzyszeń i fundacji nie wytrzymało tej próby. Podobnie może się jawić każdy inny system grantowy polegający na ogłaszaniu konkursów, w których szanse mają ci, którzy potrafią sprzedać swój pomysł. Jednak nie warto demonizować całego systemu grantowego, ale zastanowić się, które jego elementy naprawdę sprzyjają osłabieniu sektora.

Brak funduszy jest od kilkunastu lat wskazywany przez pracowników organizacji pozarządowych jako najpoważniejsza bariera dla sprawnego funkcjonowania (78 proc. respondentów w roku 2001, 61 proc. w 2008 wg NGO Sustainability Index for Central and Eastern Europe and Eurasia). Jednak najbardziej niepokojące jest rozwarstwienie, które temu towarzyszy – 5 proc. najbogatszych organizacji dysponuje 70-80 proc. środków całego sektora. Brzmi znajomo? Duże organizacje (z kilkoma chlubnymi wyjątkami) nie mają pojęcia, co dzieje się na prowincji, a małe stowarzyszenia tworzone często zadaniowo i na potrzeby jednej akcji zaczynają myśleć tak samo życzliwie o wielkich fundacjach jak o organizacji z Wiejskiej. Potrzebujemy zatem znacznie większej różnorodności oraz współpracy między organizacjami. Warto także pomyśleć o sprzężeniu potencjału małych organizacji, które znają problemy społeczności lokalnych od podszewki, oraz funduszy i zaplecza ekspertów tych 5 proc. gigantów. Duże NGOs bowiem odrywają się powoli od rzeczywistości, podczas gdy te najmniejsze często przez tę samą rzeczywistość są przygniatane. Ale winny temu jest nie „brak pieniędzy w ogóle”, ale brak pieniędzy np. na pokrywanie kosztów administracyjnych. W dużej organizacji o wiele łatwiej – chociaż też nie bez trudu – jest wygospodarować pieniądze na koszty (telefon, prąd, lokal, papier, komputer itd.) spędzające sen z oczu każdemu, kto chociaż raz podjął się koordynowania projektu. Jeśli grantodawca nie przewiduje pokrywania kosztów administracyjnych, niejednokrotnie paraliżuje to początkujących społeczników bez względu na to, czy robią projekt „pod grant”, czy nie. Wiele rzeczy da się zorganizować bezkosztowo, naprawdę setki niesamowitych inicjatyw robią w swoich lokalnych środowiskach zapaleńcy. Ale prędzej czy później trzeba zadzwonić w 116 miejsc, żeby coś załatwić, i mało kto chce robić to z własnego telefonu komórkowego. Tak, aż tak bardzo przyziemnie.

Nie jest też tak, że pracownicy wielkich fundacji są lepsi w pisaniu projektów albo – jak woli Graff – mają technokratyczne podejście do swojej pracy. Jeśli organizacja pozarządowa nie potrafi zdobyć pieniędzy na swoje działanie, nie potrafi nikogo przekonać, że ma dobry, przemyślany pomysł na wprowadzenie jakiejś zmiany społecznej, nie jest to wina żadnego tajemniczego języka grantów. Nie ma żadnego tajnego kodu (poza angielskim czasami), którym posługują się „urzędasy” w NGOs, żeby porozumieć się z biurem Parlamentu Europejskiego albo Funduszem Współpracy. Są tylko mniej lub bardziej kompetentni eksperci, którzy te wnioski potem czytają, i albo im się pomysł spodoba, albo nie. Może trzeba sprawdzić, w jaki sposób są oni rekrutowani, zamiast gniewać się, że system grantowy jest mało przejrzysty?

I w końcu, pisanie wniosku o grant nie musi oznaczać wyrzeczenia się wartości, nie musi oznaczać porzucenia języka ideologicznego zaangażowania. Jeśli autor projektu nie pokaże, że ma wizję realizacji swojego pomysłu, że potrafi realistycznie ocenić jego efekty i oddziaływanie i że zdiagnozował sytuację, na którą chce odpowiedzieć, to dlaczego powinien zdobyć pieniądze? Bo jest idealistą? Czy jeśli dostaję pensję za to, co robię, to nie ma już u mnie miejsca na „radosne zaangażowanie”? Jedno nie wyklucza drugiego, tak samo jak spontaniczne organizowanie się podczas manifestacji nie wyklucza powstawania profesjonalnie zarządzanych, sprawnie funkcjonujących organizacji non-profit.

[1] http://pozarzadem.salon24.pl/114186,grzechy-polskich-organizacji-pozarzadowych

2 http://pozarzadem.salon24.pl/134222,obywatelskosc-niekontrolowana

* Anna Stokowska, absolwentka socjologii i historii sztuki w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych oraz Centre for Social Studies, doktorantka w Szkole Nauk Społecznych PAN. W Centrum Edukacji Obywatelskiej prowadzi programy edukacji medialnej i prawnej.

***

Piotr Wciślik

Agnieszka Graff po galisyjsku

O Galisyjczykach powiada się w Hiszpanii, że to nad wyraz przemyślni ludzie. Mówi się: „jak spotkasz Galisyjczyka na schodach, to nie wiadomo, czy wchodzi, czy schodzi”. Otóż tekst Agnieszki Graff jest tekstem w stylu wybitnie galisyjskim.

Z jednej strony Graff „mówi ze środka”. Wymienia wiele zjawisk, które jakże odbiegają od normatywnych teorematów, które w czasach transformacji władały zbiorową wyobraźnią inteligencji. Wymienia w sposób rzeczowy, a każda w miarę przytomna osoba „z sektora” przyzna, że owe zjawiska stanowią tylko reprezentatywną próbkę, do której każdy chętnie by dorzucił to i owo.

Z drugiej strony mamy wdzięczne pojęcie „NGO-izacja”, które – takie odniosłem wrażenie – zamienia niedostatki społeczeństwa obywatelskiego w społeczeństwo obywatelskiego niedostatku, wskazuje, że choroba, która trapi trzeci sektor, jest chorobą nieuleczalną. Zasada subsydiarności zredukowana do roli obsługiwania ekonomicznie lub politycznie nierentownych obszarów polityki społecznej, czyli „NGO-izacja” właśnie, jest strukturalnie wpisana w neoliberalny system. I właśnie dokładnie w momencie, kiedy to słyszymy, uświadamiamy sobie, że ten wdzięczny neologizm raczej zaciemnia, niż rozjaśnia.

Mówienie o „NGO-izacji” trzeciego sektora to jak mówienie o „polityzacji” polityki, podczas gdy w rzeczywistości mamy do czynienia z jej depolityzacją. Mówi się często, że żyjemy – z czym pewnie zgodzi się autorka – w epoce postpolitycznej.  Postpolityka to, z jednej strony, neoliberalny porządek, który przedstawia się jako bezalternatywny, a z drugiej strony wybuchy populistycznego gniewu bez ujścia w sferze publicznej, która powinna być sferą demokratycznego wyboru pomiędzy alternatywnymi wizjami kształtu tego, co wspólne. No więc skoro uważamy, a pewnie uważamy, że społeczeństwo obywatelskie i polityka instytucjonalna są z tego samego świata, że normatywną fikcją jest ich oddzielanie, że w końcu takie procesy polityczne jak „hegemonia” dzieją się właśnie na ich styku – to dlaczego o jednym myślimy w kategoriach efektu ideologicznego, który trzeba odwrócić, a o drugim w kategoriach jakości systemowej? To może jednak (sic!) „de-NGO-izacja”?

Zwłaszcza gdyby kardynalnym symptomem terminalności owej choroby (obok dostosowywania się do oferty grantowej) miałby być fakt, że w Polsce to legiony słuchaczek i słuchaczy Radia Maryja najlepiej spełniają znamiona Putnamowskiej „demokracji w działaniu”, a skoro coś nie może być demokratyczne i antydemokratyczne zarazem, to znaczy, że jest bez sensu. No więc tylko pozornie. Racją jest, że fundamentalistyczna prawica najlepiej odrobiła lekcje społeczeństwa obywatelskiego. Ale z tego nie wynika, że to społeczna forma jest zła. Z tego wynika, że lewica powinna się wziąć do roboty. Cała reszta jest resentymentem, czego zresztą Agnieszce Graff nie zarzucam, zwłaszcza, że „jej” „Krytyka Polityczna” doskonale sobie radzi z mówieniem zarówno językiem grantodawców, jak i językiem demokratycznej zmiany, a redaktor KP strach przed utrzymywaniem bliższych kontaktów z Kapitałem zwykł nazywać „dziecięcą chorobą lewicowości”.

Wreszcie, Agnieszka Graff przeciwstawia ruchy społeczne i NGOs jako alternatywne formy działania. Otóż jeśli to ma być dylemat, to jest to dylemat na zasadzie „czy myć ręce, czy nogi”, na który, jak w pewnym starym powiedzeniu, odpowiadamy „i to, i to”. Ruchy społeczne oraz trzeci sektor potrzebują siebie nawzajem jak teoria i praktyka. NGOs potrzebują ruchów społecznych, bo bez nich zmarnuje się cała praktyczna, nabyta na miejscu wiedza o problemach społecznej rzeczywistości – również wiedza o swojej bezradności w obliczu spraw, które wymagają interwencji państwa. W całej filozofii społeczeństwa obywatelskiego złudna jest tylko fantazja, że relacje trzeciego sektora z pierwszym i drugim będą się opierały na współpracy i deliberacyjnym osiąganiu porozumienia. Doświadczenie uczy, że ani przedsiębiorcy, ani politycy nie ustawiają się w kolejkach po pomysły, o ile nie leży to w ich interesie. I właśnie ruchy społeczne byłyby od tego, żeby „interes w bezinteresowności” mieć zaczęli. Ale z drugiej strony ruchy społeczne potrzebują NGOs, bo bez nich będą poruszały się w próżni. Czy bez lokalnych stowarzyszeń Kongres Kobiet w ogóle by się zebrał? I skąd ma wyjść wiedza o problemach kobiet, „surówka”, którą ruchy społeczne przetapiają na zmianę, jeśli nie od tych działaczek i działaczy, którzy znają je najlepiej, bo działają na instytucjonalnym twardym gruncie?

Ostatecznie, myślę sobie, że Agnieszce Graff chodziło o to, żeby trzeci sektor upolitycznić. I racja! Nauczyć organizować sojusze i domagać się zmiany całą masę woluntariuszy i woluntariuszek, którym przecież nie można powiedzieć, żeby wracali do domu albo zapisali się do partii. Rozwiązanie społeczeństwa obywatelskiego i zrobienie sobie innego to przeciwieństwo nowej lewicy.

* Piotr Wciślik, iberysta, socjolog, historyk. Absolwent MISH UW, doktorant Central European University w Budapeszcie.

***

Krzysztof Więckiewicz

Trzeci sektor z państwem, państwo z trzecim sektorem

Patrząc na zagadnienie procesowo, wyraźnie widać postęp w relacji administracji publicznej z III sektorem. Nie chodzi tylko o system konsultacji i opiniowania, ale także o miejsce i rolę organizacji w tworzeniu polityk publicznych. Tu mamy wzorcowe i bezprecedensowe przykłady takiej współpracy, chociażby wspólne prace nad ustawą o działalności pożytku publicznego i o wolontariacie. To była współpraca w kształtowaniu bardzo istotnych elementów ustrojowych, a miejsce i rola III sektora były równorzędne. W wielu wypadkach to administracja publiczna uczyła się z doświadczeń organizacji.

Co ważne, w międzysektorowej współpracy nie ujawniają się branżowe interesy, ma ona charakter uniwersalny. Jednocześnie mamy problem z kwestią reprezentatywności. W ważnych dla polityk publicznych procesach uczestniczą organizacje, które z merytorycznego punktu widzenia mają wiele do powiedzenia, natomiast ciągle borykają się z kwestią, czy na pewno reprezentują sektor pozarządowy jako taki. Istotne jest, że to zjawisko nie zmienia jakości, jednak kwestia, czy ta jakość nie jest produktem spetryfikowanego wpływu, pozostaje. Zmiana poziomu reprezentatywności jest kwestią rozwoju całego sektora, również jego federalizacji i aktywnego szukania możliwości reprezentacji. W tym kierunku zmierzamy, o tym świadczy też aktywność Rady Działalności Pożytku Publicznego. Teraz takie rady będą mogły powstawać na poziomach wojewódzkim, powiatowym i gminnym, a na tych poziomach widać obecnie pewien niedostatek.

Na poziomie centralnym współpraca przeradza się w partnerstwo. Niżej bywa różnie, widać dwie prędkości działania organizacji i że te dwa światy oddalają się od siebie. Nie należy na to patrzeć z perspektywy winy jednych – tych szybkich, sprawnych i profesjonalnych; czy drugich – małych i słabszych. To są procesy o charakterze obiektywnym. Z jednej strony organizacje, żeby mieć wpływ na polityki publiczne, muszą być profesjonalne. Dotyczy to tych, w środowisku identyfikowanych jako autorytety, które są bliżej władzy.

Patrząc na skalę mniejszą niż centralna widzimy co innego. Czasem ujawnia się przekonanie, że partner to ten, którego się zaprasza do rozmowy, a nie ten, kto chce, potrafi i ma prawo nim być. Brakuje poszanowania suwerenności stron i pojawia się klientelizm, bo współpraca sprowadza się do dostępu do środków publicznych.

Badania wykazują, że formuła zlecania zadań publicznych rozwija współpracę. Póki co odbywa się to na poziomie partnerstwa absorpcyjnego, ale z czasem przenika też do sfery tworzenia lokalnych polityk publicznych. Samorządy uczą się widzieć wartość w tym, że w dyskusji dobre pomysły zgłaszają organizacje. Na poziomie centralnym, w działaniu 5.4 (jedno z działań Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki finansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego – przyp. red.) w partnerstwie wypracowujemy indeks współpracy administracji z organizacjami pozarządowymi. Być może uda się stworzyć odniesienie, jak należy w różnych kontekstach i na różnych poziomach budować trwałe, równorzędne relacje między administracją i społeczeństwem obywatelskim.

To, że organizacje mają kontakt z samorządem wtedy, gdy ogłaszany jest konkurs, ma jeszcze jeden skutek. Zasada pomocniczości może zostać dokładnie odwrotnie zrozumiana. Są wręcz sytuacje, gdy dany problem zostaje uznany za niszowy i oczekuje się, że to właśnie organizacje go rozwiążą. Zauważam natomiast, że tak jak samorządy chwalą się planami współpracy opracowywanymi wspólnie z organizacjami, podobnie powołują się na wspólne działania w wypracowywaniu polityk publicznych, a nawet inspirowanie i inicjowanie pewnych działań.

Właściwe rozumienie pomocniczości trzeba traktować jako niezwykle istotny aspekt promowania właściwych relacji Państwo – III sektor. Relacji, która wykracza poza wydawanie publicznych pieniędzy i ich absorpcję przez organizacje. Tego właściwego rozumienia nie da się zadekretować, bo zależy ono od partnerów. Na szczęście coraz więcej jest takich, którzy tę zasadę właściwie rozumieją.

* Krzysztof Więckiewicz, dyrektor Departamentu Pożytku Publicznego w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, wykładowca w Instytucie Polityki Społecznej UW.

***

Anna Mazgal

Widok z obywatelskiego podwórka

Nic tak nie cieszy zawodowego pozarządowca jak to, że dyskusja o NGO to temat dla prasy ogólnopolskiej – drukowanej i internetowej. Nie szkodzi nawet, że ile by się nie powiedziało, w kilku artykułach nie da się powiedzieć wszystkiego. Ważne, że się pisze i spiera – kto wie, może nawet ktoś spoza branży przeczyta i się zainteresuje.

Do tej pory jakoś zawsze było tak, że dyskusja o organizacjach, samoorganizacji i tym wszystkim, co sprawia, że „jest się obywatelem nie tylko co 4 lata w niedzielę”, była bardzo branżowa właśnie i hermetyczna. Zupełnie jakbyśmy to społeczeństwo obywatelskie mieli budować na Marsie i spierali się o konstrukcję wahadłowca, który nas tam z drugą prędkością kosmiczną wyniesie. A przecież, poza tym, że nie na Marsie, tylko na Ziemi, i nie wahadłowiec, tylko stowarzyszenie (na przykład), to jeszcze chodzi o tę rzecz, która nas, pozarządowców tak kręci. Wśród zorganizowanych obywateli dochodzi do połączenia tego, co zwykłe i policzalne – liczba udzielonych porad, zorganizowanych imprez, lepiej przygotowanych wolontariuszy, z tym, co, niezwykłe i niepoliczalne, a o czym wspomina Stian Johnsen – z zaufaniem, współpracą, wspólnym głosem. No to skoro już o tym gadamy i temperatura wypowiedzi taka wysoka, może uda się w dyskusji powrócić do obywatelskich katakumb i powiedzieć współobywatelom, o co w tym wszystkim chodzi, bez branżowej nowomowy – no bo kogo obchodzi jakaś konwergencja partycypacji?

Bo marzy mi się, żeby ta dyskusja trwała. Jak już mamy takie szczęście, że o organizacjach pisze jeszcze ktoś oprócz portalu www.ngo.pl, to może nam się parę rzeczy przypomni. Na przykład taka, że ostatecznie wtórną sprawą jest, czy społeczeństwo się engoizuje, czy to NGOs się uczłowieczają. Chodzi o to, jakich obywateli chcemy albo jakimi obywatelami chcemy być. Czy takimi, którzy patrzą władzy na ręce i podpowiadają, jak ma wydawać publiczne pieniądze, jak zarządzać służbą zdrowia, którędy puścić autostradę i gdzie wybudować przedszkole. Czy takimi, którzy patrzą władzy na ręce, a także deklarują: my część tych rzeczy możemy zrobić sami, w porozumieniu z wami, z poszanowaniem decyzyjności samorządu, ale i za nasze wspólne, publiczne pieniądze.

Ten pierwszy model wymaga od obywateli świadomości nie tylko co do meritum, ale i co do tego, że w ogóle mogą mieć zdanie na tematy publiczne i że powinni zostać wysłuchani. A od władzy, przygotowania do ciągłej krytyki i do konieczności tłumaczenia obywatelom, co robi i dlaczego. Ten drugi model wymaga infrastruktury obywatelskiej, która dźwignie odpowiedzialność za decyzje związane z użytkowaniem publicznych pieniędzy i publicznego zaufania. Zaufania nie władzy, lecz współobywateli. Oba wymagają zaś chęci i pomysłu na samoorganizację, obejmującą spektrum od grassrootowego zrywu na trzy tygodnie w ważnej lokalnie sprawie, do wyspecjalizowanej struktury, która – jeśli będzie trzeba – i ISO milion trzysta wdroży i prom kosmiczny zaprojektuje.

Dyskusja o NGO to także dyskusja o tym, jakiego Państwa chcemy. Czy takiego, które – w uproszczeniu – ogranicza się do dostarczenia obywatelom konkretnego serwisu w zamian za podatki, czy takiego, które na tych obywatelach polega w wielu sprawach i mówi: nie wiemy jak rozwiązać ten problem – wy go znacie, więc pomóżcie nam go rozwiązać. Lokalnie, regionalnie, ale i centralnie. A może takiego, gdzie Państwo coś tam robi, ale jeśli obywatele widzą potrzeby, na które Państwu nie wystarcza czasu, pieniędzy i pomysłu, to niech sobie je sfinansują przez prywatną filantropię? Każdy z tych modeli ma wady i zalety. Od 2005 roku przed wyborami do Parlamentu OFOP pyta komitety wyborcze o to, czy i jak uwzględniają sprawy społeczeństwa obywatelskiego w swoich programach. Oni nie mają kompleksowego pomysłu na to, czy i jak nas, obywateli w procesie decyzyjnym wykorzystać, więc tę dyskusję musimy na nich wymusić. Najlepiej sami ją zaczynając.

Wreszcie, wracając na obywatelskie podwórko, dyskusja o kontynencie III sektor i o tym, jak daleko podryfował od zwykłych ludzi, to dyskusja o agendzie dobra wspólnego. A ta dyskusja, że tak powiem, z powodzeniem się nie toczy. W tej dyskusji nie musimy w każdej sprawie mieć własnego zdania, ale dobrze byłoby sporządzić przynajmniej protokół rozbieżności. Tymczasem, moja organizacja jakoś dobro wspólne rozumie, Twoja pewnie też. Ale ze swoich okopów nawzajem się nie widzimy, bo jak się siedzi poniżej poziomu gruntu, to w ogóle mało widać. Za mało czasu poświęcamy na ustalenie między sobą, czym jest w danej sprawie dobro publiczne, bo zadowalamy się własną, skonstruowaną na podstawie misji swojej organizacji, listą.

Dopóki debata publiczna we własnym gronie nie wejdzie nam w krew, dopóty nie będziemy potrafili przekonać ludzi, że to, co robimy, ma sens, bo jest częścią większego planu, w którego realizacji uczestniczy wiele organizacji. Nie będziemy skuteczni mówiąc, że warto poświęcać swój czas, że nie chodzi tylko o pieniądze i że nieprawdą jest, że organizacje to tak naprawdę narzędzie do finansowej skrętki. Ponieważ my nie rozmawiamy o tym, co jest dla nas ważne, mówią za nas statystyki. W Polsce tylko 13 proc. z nas poświęciło czas na pracę w organizacji społecznej lub grupie nieformalnej (KLON/JAWOR, listopad 2009) w ciągu 12 miesięcy poprzedzających badanie; a w ramach mechanizmu 1 proc. za 2008 rok przekazaliśmy organizacjom ponad 390 milionów złotych, z czego jedna trzecia trafiła do dziesięciu organizacji pożytku publicznego z ponad 8 tys. uprawnionych. Czepiam się, czy jednak zgubiliśmy coś ważnego po drodze?

Społeczeństwo obywatelskie nie jest przecież projektem kilku, ani nawet 67 tys. organizacji – a tyle z grubsza mamy zarejestrowanych fundacji i stowarzyszeń. Jest takie, jacy my jesteśmy, kiedy coś razem robimy. W przewidywalnej strukturze lub spontanicznie, społecznie czy za pieniądze publiczne, z sukcesem czy bez. W tym projekcie wszyscy się zmieścimy: i, ci co lubią sobie pogadać, i ci, których gadanie nudzi i jak widzą, że coś się przewróciło, to zaraz lecą podnosić. Ponieważ nawet w demokracji z dwudziestoletnim stażem ciągle coś się przewraca, przecieka albo krzywi, wypada się cieszyć, że ostatnio nie tylko latamy z zestawem narzędzi, ale i znajdujemy czas na to, żeby tych kilka słów zamienić. Dlatego po cichu liczę, że ktoś to przeczyta i napisze, że ze swojego podwórka ma zupełnie inny widok.

* Anna Mazgal, ekspert Ogólnopolskiej Federacji Organizacji Pozarządowych do spraw różnych. Najbardziej lubi czytać, chodzić i podróżować, a w III sektorze pracuje z wewnętrznego przymusu.

Autorzy koncepcji numeru: Anna Mazgal i Paweł Marczewski

Autor fotografii: Rafał Kucharczuk

„Kultura Liberalna” nr 56 (6/2010) z 9 lutego 2010 r.