Grzegorz Brzozowski

„Głód”, czyli miejsce na piękną śmierć

Na początek przestroga: „Głód” to film, z którego niewiele dowiemy się o szczegółach historii irlandzkiego ruchu oporu i brytyjskich z nim zmagań w początkach lat 80. Nie poznamy opowieści o walkach Bobby’ego Sandsa sprzed odsiadywania wyroku, nie odkryjemy też losu jego towarzyszy czy domniemanych ofiar. Nie zobaczymy nawet twarzy Margaret Thatcher. Przez radio dotrze do nas tylko jej wojujący głos.

Zostaniemy za to wtrąceni prosto w świat silnych obrazów: uwodzicielskich, czystych, zniewalających. Pulsujących w pamięci długo po wyjściu z kina. To seria metafor, o których trudno powiedzieć, czy są dziełem uwięzionych bojowników IRA, czy samej przestrzeni urastającej do pozycji samodzielnego bohatera. Zdjęcia nie powstały wprawdzie na terenie oryginalnego więzienia Maze na południe od Belfastu, lecz jego wiernej, jak przynajmniej twierdzi reżyser Steve McQuinn, studyjnej repliki. To architektura dyktowała ruch kamery, a wizualne metafory budowane były wokół przedmiotów, które już się w niej znajdowały. Pierwotnie film miał być zresztą zupełnie niemy, a mówić miała przestrzeń. Oddajmy jej zatem głos.

Trafiamy do więzienia Maze, żywego labiryntu, który odsłaniać będzie przed nami swoje kolejne oblicza. Oto seria trumiennych drzwi, starannie czyszczonych podłóg, siatka korytarzy służących do obijania więźniów niewiadomego statusu: nie-politycznych (bo na taką definicję nie zgadzają się Brytyjczycy) i nie-kryminalnych (na to nie godzą się sami). Widzimy, jak przybyszów pozbawia się starych ubrań, w zamian dając jedynie koc. Ruszają dalej, pozbawieni jasnej definicji nowej roli; to o nią zresztą od lat toczy się rozgrywką między obiema stronami.

Trafiamy do jednej z cel, zimnej, surowej przestrzeni czy może raczej: pracowni artystycznej. Zarośnięci, półnadzy więźniowie tworzą tu dzieła z tego, co jeszcze mają do dyspozycji: resztek jedzenia lepionego w rzeźby, brudu rozsmarowywanego na ścianach niczym hipnotyczne wzory z Pollocka, moczu rozlewanego synchronicznie na korytarz niczym akcja na flash-mobie. Gdy strażnicy na pokuszenie umieszczają ich na chwilę w czystych, przytulnych celach, przebrani w burżujskie ubrania więźniowie – dzieci cyganerii – wpadają w dziki gniew niczym rockmani po koncercie. McQuinn, laureat nagrody Turnera, zdaje się niejako śledzić poszukiwanie przez bojowników-artystów coraz to nowych, silniejszych środków ekspresji. Wymiana liścików w sali widzeń to już popisy sztukmistrzów-iluzjonistów oszukujących wzrok strażników. Ci jednak także nie pozostają bezczynni: starannie zmywają ściany, czyszczą korytarze, wydzierają liściki z ciała. W końcu tylko ciało pozostaje – zmarznięte, obite, wygłodzone, materiał ostatniego performance’u.

Trafiamy zatem do pustelni, gdzie dziać się ma umieranie. Po ostatnim obiciu przez strażników Bobby, na czele grupy 75 więźniów, rozpoczyna głodówkę. W zimnym świetle, na suficie i ścianie zaznacza się pęknięcie. Przepięknie, boleśnie sfilmowany proces jest jak patrzenie w ranę otwierającą się powoli, w czasie rzeczywistym. To ostateczny, żywy performance z męki własnego ciała – dobrowolnej ofiary w przegranej sprawie, której świadkami są tylko niemi strażnicy, lekarz i przybywająca do celi matka.

Przemianie tej przyglądają się jeszcze przedstawiciele Kościoła. To na mszach ustalano zasady protestu, gdy tłum więźniów długowłosych jak Chrystus zagłuszał prowadzącego, umacniał się we własnej wierze wymieniając liściki na kartkach wydartych z Biblii. Spotkanie Bobby’ego z księdzem jest jak pojedynek dwóch artystów dobrze znających swoje role i zamiary. To ostatnia próba odwiedzenia Sandsa od planu ofiary; duchowny zapowiada jej daremność w oczach niezainteresowanego świata, wobec cierpienia opuszczonych rodzin czy zarzutu samobójczego bluźnierstwa. Gniew księdza na Sandsa bycie-ku-śmierci ma jednak głębsze źródła. Przyjęcie przez Bobby’ego roli męczennika zdaje się ustawiać innych w znanych od dawna pozycjach, na które z trudem się godzi zachowawczy duchowny bez szans na świętość czy strażnik kompulsywnie myjący ręce w geście Piłata.

Ostatecznie Sands stawia na swoim. Celem jest stworzenie symbolu dla pokoleń przyszłych bojowników. Polem walki i dziełem sztuki – własne ciało. Wrzody na plecach Bobby’ego układają się w krzyże. Uwiedziony własną męką i niesionymi przez nią wizjami bohater przeżywa ekstazę. Umieranie z głodu staje się jak ekstatyczny bieg po długim przygotowaniu, do niewiadomego celu, w otwartej nareszcie przestrzeni.

Losy Sandsa, jak je przedstawia McQuinn, przypominają przemianę opisywaną przez Victora Turnera w antropologicznych analizach rytuałów przejścia – to wejście jednostki w fazę liminalną, lukę w strukturze społecznej, otwartą na powstawanie nowych symboli. Przestrzeń Maze jest niejednoznaczna, zmienia swój sens, ciągle mówi. Wrzucony w nią bohater, odarty z wcześniejszych statusów, paradoksalnie może skorzystać z tych warunków, by przejść osobisty rytuał, który ma doprowadzić go do nowej roli. Sands postanawia przy tym niejako wpłynąć na własny kierunek przemiany – nie widząc szans powodzenia w politycznych negocjacjach, zwraca się w stronę sztuki czy może raczej: religii.

Nie pierwszy to taki wybór w historii więźniów za Sprawę, wyjaśniający może więcej niż szczegóły ich politycznej aktywności. Relacje o świętych gestach pochodzą nie tylko z łagrów czy obozów koncentracyjnych; Bobby wyrusza w drogę, którą przebyli Gustawowie-Konradowie wielu epok. Ocenianie tych działań według jakichkolwiek miar efektywności mija się właściwie z celem: bo jak właściwie zmierzyć polityczne, artystyczne czy wreszcie religijne rezultaty symbolu z własnej ofiary?

Po Sandsie zagłodziło się jeszcze dziewięciu więźniów z Maze. Reakcje światowej prasy były mieszane. Nazywano go to męczennikiem, to fanatykiem-samobójcą, którego czyn zaogni tylko konflikt. Na ulice Paryża wyszli studenci, w Oslo w królową Elżbietę rzucono sosem pomidorowym. Imieniem Sandsa nazwano we Francji wiele ulic, na Kubie ofiarom głodówki postawiono pomnik. Margaret Thatcher pozostała nieugięta. W kilka miesięcy po strajku spełniono większość postulatów uwięzionych, poza najważniejszym – przyznaniem im statusu więźniów politycznych. Sands nie stał się świętym w oczach katolickich biskupów, choć msze w intencji zagłodzonych ściągnęły tłumy.

Po dwudziestu sześciu latach brytyjski artysta Steve McQuinn oddał mu obraz tak silny, że obywa się prawie bez słów. Tylko sztuka cię nie oszuka?

Film:

„Głód”
Reż. Steve McQuinn
Wielka Brytania-Irlandia 2008
Dystr. Stowarzyszenie Nowe Horyzonty

* Grzegorz Brzozowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, student kursu dokumentalnego w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy.

„Kultura Liberalna” nr 57 (7/2010) z 16 lutego 2010 r.