Łukasz Kowalczyk
Konieczny przypadek. „Kopista Bartleby. Historia z Wall Street” Hermana Melville’a
W tym samym akcie woli Bóg chce rzeczy sprzecznych, nie ich współistnienia,
to bowiem jest niemożliwe, lecz pragnie ich jednocześnie.
Duns Szkot
Zmiana, każda zmiana podnieca mnie.
O nich skrycie myślę i do nich lgnę.
Lech Janerka
Wtedy, jakieś 150 lat temu, miejska Ameryka wyglądała jak Anglia, Nowy Jork jak prowincjonalny Londyn, a Wall Street mogła być bez problemu zasiedlana przez bohaterów Dickensa.
Kilka pierwszych stron książki wystarcza, by poddać nas usypiającemu przekonaniu, że Melville, w istocie, obsadził w niej persony z wiktoriańskiego demobilu. Kostyczny, stary adwokat, dość cyniczny i małostkowy, by nie budzić szacunku, ale nie dość, byśmy mu całkiem odmówili swojej sympatii. Pocieszne figury pomocników. Uroczy, głuptaskowaty chłopiec na posyłki. Portrety psychologiczne kreślone zręcznie, ale płytko, na poziomie anegdot. Pompatyczna, niewielka kancelaria. Nieważne scenki rodzajowe naszkicowane przy okazji głównego zajęcia pracowników adwokata – kopiowania dokumentów. Nawet nie czysty Dickens. Raczej Jerome K. Jerome. Literacko perfekcyjna, inteligentna, wiekowa ramota.
Na stronie siedemnastej w kancelarii pojawia się Bartleby. Zostaje przyjęty jako trzeci kopista, pracuje wytrwale, nam daje jeszcze cztery strony odpoczynku i znienacka w odpowiedzi na prośbę adwokata, by sczytał to, co wcześniej skopiował, wypowiada swoje ikoniczne: „Wolałbym nie”. Na dźwięk tego hasła opadają przykurzone dekoracje, robi się dużo więcej przestrzeni, właściwie całkiem pusto. Nie wiemy, o co chodzi, ale wiemy, że nie chodzi już o dickensowską nowelę obyczajową. Główni bohaterowie książki też przestają rozumieć, co się wokół dzieje. Jakby ich przeniesiono w czasie.
Mantra Bartleby’ego, jego ciągle powtarzane „wolałbym nie”, czasem okraszone figlarno-upiornym „ale się nie upieram”, odbiera im, kawałek po kawałku, rozsądek i rozeznanie. Bartleby trwa w swoim roślinno-anielim stuporze, o który potykają się wszyscy. Adwokat pogrąża się w quasi-psychoanalitycznych introspekcjach godnych Sylvii Plath i rzuca się na „dzieła Edwarda na temat woli i Priestleya na temat konieczności”. Pozostali kopiści, jako ludzie prostsi, upatrują rozwiązania w agresji zmieszanej z pogardliwym odrzuceniem. Ucieczka, przekupstwo, kłamstwo, pochlebstwa, wyrzeczenie – całe to klasyczne instrumentarium środków musi być rozważone (a być, może – użyte), by poradzić sobie z widmem inności. Choć wolałoby się nie. Poczucie winy rozsiada się na proscenium. Przypomina się Gombrowicz, tyle że w Iwonie nie było krzty godności, a Bartleby potrzebuje zaledwie dwudziestu kilku stron, by wyrosnąć na bohatera-męczennika. Jako mapa pozostaje nam Kafka i Nowy Testament, tyle że skala tych map nie ta. Trudno więc za ich pomocą trafić na jakąś ścieżkę.
Zostawiamy w tym miejscu starego adwokata et consortes. Niech sobie sami radzą z fizyczną obecnością Bartleby’ego w ich zacisznej kancelarii. Sporo się jeszcze wydarzy, nie ma powodu, by psuć suspens.
Zastanowimy się, zamiast tego, nad literacką figurą Bartleby’ego. Nie będziemy pierwsi, właściwie wypada nam ustawić się w długiej i szacownej kolejce tych, co uczynili to już dawno. Książka powstała w roku 1853. Od tego czasu ikona antybohatera o labilnym statusie (człowiek bez właściwości alias nosiciel przezroczystej, mistycznej tajemnicy) oddawała już literatom usługi wielokrotnie. Niektórzy, jak Maurice Blanchot, Fernando Pessoa czy Bruno Schulz, uczynili z niej znak firmowy swojej wrażliwości. Inni – jak Musil, Elliot czy Joyce – potraktowali tę figurę jako konieczny budulec świata przedstawionego. Ale i sam Bartleby nie został zapomniany. Upodobanie intelektualistów do smutnych symboli działa wciąż na jego korzyść. Oto do nowego wydania prezentowanego przez Wydawnictwo Sic! w serii „Wielcy pisarze w nowych przekładach” zostały dołączone eseje autorstwa Gillesa Deleuze’a i Giorgio Agembena. Oba są subtelne i wysoce erudycyjne. Esej Agambena ma ten jeszcze walor, że uparcie podąża za zagadkową postacią Bartleby’ego miast li tylko za chyżą myślą swojego autora. Brak w nim właściwej Deleuze’owi chaotyczności. Co prawda nurt wykładu Agambena, ku pewnemu zaskoczeniu, wiedzie przez streszczenie poglądów teologicznych i epistemologicznych plejady filozofów arabskich i europejskich, ale daje nam w końcu kilka odkrywczych i solidnie podbudowanych interpretacji na temat samego Bartleby’ego, których tu nie zdradzę.
Ale wróćmy do samego kopisty, który z właściwą sobie skromnością usunął się na bok. Pytanie, które musimy zadać, jest proste i oczywiste: dlaczego Bartleby wolałby nie? Najpierw trzeba by ustalić, czego by „wolał nie”. Odpowiedź zawiera się w samej strukturze odpowiedzi – wszystkiego, co zakłada zaangażowanie woli, a więc wszystkiego, co nie jest, a może być. Bartleby absolutnie nie narzeka na to, co jest. Więcej nawet – darzy ziszczoną teraźniejszość sierocą, zaborczą miłością. To zmiana jest mu nienawistna, zatruwa teraźniejszość wolitywną toksyną. Walka Bartleby’ego o zamrożenie „teraz” jest z góry przegrana, bo (poza ludzką potrzebą kontroli) największym w niej przeciwnikiem pozostaje czas – ten młynek do mielenia teraźniejszości. Bartleby w tej sytuacji postępuje rozsądnie – petryfikuje teraźniejszość, kopiując jej elementy (dokumenty), a tym samym przenosząc je ze sfery czasowej (rzeczy) w sferę a-czasową (teksty). Literackie i teologiczne nawiązania do tego aktu anty-stwarzania polegającego na zmianie rzeczy w słowo są oczywiste. Nam wystarczy poprzestać tu na uwadze, że Bartleby jest skazany na klęskę. Nawet Bóg nie był gotów na ten kierunek.
Bartleby, mimo swojej delikatności, jest w istocie wredny. Odpowiadając „wolałbym nie”, wcale nie odmawia. On tylko wyjaśnia, ujawnia swoje preferencje. Tym samym to interlokutor jako działający (bo wskutek pełnej bierności kopisty to na pytającego przerzucony jest ciężar działania) spowoduje, że stanie się to, czego Bartleby nie chce. To, co się stanie, będzie oczywiście dla Bartleby’ego złe, skoro każda zmiana to pogorszenie jego kondycji. Działający, właściwie już przez samo zadanie pytania, staje się w pełni odpowiedzialny za nieubłagane nieszczęście Bartleby’ego. Jest w pułapce, w której zamknął go Bartleby, wypowiadając zaklęcie. Przez sam kontakt z Bartlebym uruchamiamy zasadę, która doprowadzi do anihilacji kopisty.
Jeśli – jak chcą niektórzy komentatorzy – Bartleby jest Chrystusem, to przewrotny to Chrystus. Patrzy na nas smutnymi oczyma, tak jakoś z dołu, i nim się zorientujemy, zostajemy wmanewrowani w bycie Bogiem Ojcem, który podjął decyzję pieczętującą jego los. I który go w kluczowym momencie opuścił.
Książka:
Herman Melville, „Kopista Bartleby. Historia z Wall Street”, przeł. Adam Szostkiewicz, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2009
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 57 (7/2010) z 16 lutego 2010 r.