operacja-shylock

Przyczyn upadku wielkich form literackich upatruje się nieraz w tym, że od pewnego czasu literatura żywi się sama sobą. Podczas gdy wielcy dziewiętnastowieczni pisarze mieli ambicje uchwycenia człowieka czy historii ze wszystkimi ich sprzecznościami, pisarze dwudziestowieczni od pewnego momentu zadowalają się pokaźną biblioteką. Fikcja żywiąca się rzeczywistością ustępować zaczęła miejsca fikcji żywiącej się fikcją.

Choć wielu autorów na różne sposoby próbuje bronić się przed tym procesem, podważać proste podziały między pisarzami czerpiącymi z doświadczenia a pisarzami-uważnymi czytelnikami, nikt chyba nie umyka podobnym kategoryzacjom w sposób tak przewrotny jak Philip Roth. U Rotha fikcja jest wszystkożerna, czerpie zarówno z literatury (zazwyczaj tej najwybitniejszej), jak i ulotnych wrażeń, palących wspomnień, seksualnych obsesji, politycznych pasji. W efekcie granica między relacją a zmyśleniem zostaje zatarta, a status poznawczy obu podważony.

Na ogół w powieściach Rotha następuje moment zerwania z rzeczywistością, od którego wydarzenia biegną już coraz bardziej nieprawdopodobnym torem. Pisarski kunszt autora „Kompleksu Portnoya” polega na tym, że bardzo trudno jest prześledzić, gdzie dokładnie nastąpiło owo zerwanie. Na przykład w „Ludzkiej skazie” narrator, pisarz Nathan Zuckerman, alter ego Rotha i bohater wielu jego książek, zaczyna wyobrażać sobie, w jaki sposób doszło do śmierci jego przyjaciela Colemana Silka. Czytelnik wie, że szczegóły śmierci Silka są dziełem wyobraźni i domysłów Zuckermana, ale zostają odmalowane tak precyzyjnie i powiązane z poprzednimi wydarzeniami w sposób tak ścisły, że zaczynamy zastanawiać się, czy Silk od początku nie był tworem wyobraźni pisarza. W końcu Zuckerman żył na odludziu aż do momentu, gdy zyskał nowego sąsiada w osobie klasycysty. Może wymyślił sobie „przyjaciela”, podobnie jak czasem czynią to samotne dzieci?

W wypadku „Operacji Shylock” zadanie jest jeszcze trudniejsze – i to nie tylko dlatego, że jej bohaterem jest sam Philip Roth, występujący pod własnym imieniem i nazwiskiem; autor książek, które rzeczywisty Roth – a w każdym razie ten znany nam z księgarskich półek i recenzji w prasie – faktycznie napisał. Ta wydana właśnie po polsku, a napisana w 1993 roku powieść w całości może zostać potraktowana jako wielkie Rothowskie zerwanie. Co więcej, nawet sam akt oddania się we władzę zmyślenia zostaje w niej poddany fikcjonalizacji. Bohater-autor dowiaduje się, że w Izraelu przebywa jego sobowtór, głoszący ideę „diasporyzmu”, opuszczenia Izraela przez europejskich Żydów i powrotu do ich utraconych ojczyzn na Starym Kontynencie. Roth właśnie mozolnie dochodzi do siebie po załamaniu nerwowym wywołanym najprawdopodobniej przez niewłaściwy lek na bezsenność. Czy to możliwe, że ów osobliwy bliźniak pojawił się w momencie, kiedy pisarz nie był sobą? Kiedy Rothowi-narratorowi udaje się na moment odzyskać kontrolę nad przebiegiem wydarzeń, jego alter ego zaczyna słabnąć, jest coraz bardziej zagubione, by potem znowu odzyskiwać inicjatywę. Schemat nawiązujący do „Williama Wilsona” czy „Portretu Doriana Graya” służy Rothowi do zbudowania piętrowej gry pozorów.

Ta misterna konstrukcja nie jest jednak wyłącznie literacką grą. Zatarcie granicy między fikcją a zmyśleniem odsyła do Piłatowego pytania „cóż to jest prawda?” i pokazuje, że odpowiedź na nie jest kwestią życia lub śmierci. Lub winy i niewinności. Podczas gry pisarz tropi swojego sobowtóra, w Jerozolimie odbywa się proces Johna Demianiuka, do niedawna robotnika w zakładach samochodowych w Cleveland. Sąd ma orzec, czy Demianiuk jest rzeczywiście tą samą osobą, której więźniowie obozu zagłady w Treblince nadali przydomek „Iwan Groźny” – ukraińskim zbrodniarzem, który własnoręcznie zagnał do komory gazowej setki osób. Na pewnym etapie rozprawy (Roth-pisarz przychodzi na nią, szukając swojego sobowtóra) obrona wzywa ponownie świadka, który wcześniej zeznając dla oskarżenia, rozpoznał w Demianiuku kata z Treblinki. Obrońcy przywołują zeznanie złożone przez sędziwego Rosenberga w 1945 roku. Powiedział wówczas, że podczas buntu w obozie jego dwaj współwięźniowie zatłukli „Iwana Groźnego” łopatą. Były więzień Treblinki utrzymuje, że tuż po wojnie powtórzył niepewną pogłoskę, gdyż świadczyła ona o wielkim triumfie ofiar nad oprawcami. Tłumaczy: „Wszystko to usłyszałem. Nie widziałem tego. Jest wielka różnica między jednym a drugim”.

Słowa Rosenberga, podobnie jak inne dialogi sądowe oparte na faktycznych protokołach, wydają się jedyną odpowiedzią, jakiej można udzielić na pytanie Piłata. Brzmią prosto i dobitnie wśród chaotycznego wielogłosu, nieustającej gadaniny (przypominający postacie z filmu Lyncha agenci Mossadu „zapraszając” Rotha na spotkanie ze swoim tajemniczym przełożonym, rzucają nieco gniewnie: „Gadasz, gadasz, gadasz”). Odsyłają do wielowiekowego podziału na Jerozolimę i Ateny utożsamianego często z podziałem na wiarę i rozum, teologię i filozofię, ale na najbardziej elementarnym poziomie oznaczającego dwa podejścia do poznania. Pierwsze prymat przyznaje temu, co usłyszane, drugie temu, co zobaczone.

Tajemnicza misja, jaką Roth wykona dla Mossadu w Atenach (trudno uznać tę lokalizację za przypadkową), zostaje w książce pominięta. Rzekomo z powodu sugestii dowodzącego operacją, iż ujawnienie jej szczegółów może na autora ściągnąć zemstę służb specjalnych. Jest to tak oczywistym zmyśleniem, że czytelnik natychmiast poszukuje innych przyczyn tego pominięcia, czy też lepiej – przemilczenia. Być może jest ono niewypowiedzianym wprost komentarzem, jakim Roth opatruje pozornie proste słowa starego Rosenberga? W tradycji Jerozolimy dowodem na istnienie Boga i potwierdzeniem nadanych przez niego praw są słowa przodków, przekazywane z pokolenia na pokolenie za pomocą słów, mowy, opowieści. Tymczasem w tradycji Aten kieruje się wzrok ku światłu prawdy. Wzroku nie można jednak skierować do wnętrza siebie, podczas gdy życie jest nieustanną rozmową z samym sobą (w myśl stwierdzenia Kierkegaarda, które posłużyło Rothowi za motto książki: „Moja dusza krzyczy, sprzeczając się z samą sobą. Życie jest wszak debatą…”). Dlatego też ostatecznie to, co zobaczone, musi zostać przemilczane i nie zostanie zapamiętane, podczas gdy „gadanina” okazuje się jedyną prawdą, jakkolwiek fragmentaryczna by ona nie była.

Książka:

Philip Roth, „Operacja Shylock. Wyznanie”, przeł. Lech Czyżewski, Czytelnik, Warszawa 2009.