Paweł Majewski

O duszy emo

Odkąd słowo „emo” przestało oznaczać jedynie podgatunek muzyki postpunkowej, zaczęło funkcjonować jako klucz do pewnych stanów świadomości. Że są to stany nieprzyjemne, wie każdy, kto ma jakiekolwiek pojęcie o współczesnej popkulturze. Mniej ludzi wie, że wynikają one z pewnych zasadniczych i nieusuwalnych sprzeczności w procesie doznawania świata przez emo.

Jeden z głównych problemów emo polega na tym, że chce on zwrócić na siebie uwagę, pozostając zarazem w cieniu. Chce, aby inny poważnie potraktował jego ból, aby pojął, że jest to coś więcej niż poza niedorostka, mimo że właśnie pozą są zewnętrzne przejawy tego bólu. Poza demonstrowana przez emo nie jest tylko czystą pozą, wyraża bowiem coś, co z punktu widzenia emo jest w najwyższym stopniu rzeczywiste. Jednocześnie powinna pozostać czystą pozą, ponieważ sam emo nie godzi się z własną wewnętrzną rzeczywistością i nie chce przedstawiać jej sobie i innym jako czegoś, co zobowiązuje jego samego lub kogokolwiek. Jednak z drugiej strony nie ma zamiaru przekształcać swojej rzeczywistości (choć zarazem, na innym poziomie świadomości i woli, chce tego), ponieważ to ona, tak niewygodna dla emo i nieprzekonująca dla jego zewnętrznego obserwatora, daje mu gwarancję tożsamości. Jedyną gwarancję, jaka jest dla niego dostępna. Dusza emo jest, jak widać, wysoce dialektyczna.

Kiedy więc naprawdę dochodzi do tego, że inny potraktuje emo poważnie, emo jest tym faktem śmiertelnie przerażony. Nie tylko dlatego, że jego ból, od chwili, kiedy zostanie zrozumiany, przestanie być bólem, lecz również – czy nawet przede wszystkim – dlatego, że rozumiejące spojrzenie na emo ujawni w jego własnych oczach jego własną pustkę. Emo sądzi bowiem, że jest pusty, choć nie przyznaje się do tego przed sobą. Jego lęk przed światem zewnętrznym jest lękiem przed okiem innego, które przejrzy tę pustkę i nie pozwoli jej dłużej nie istnieć w oczach emo. „Pustka” nie oznacza tu niższego stopnia świadomości ani intelektualnej tępoty, nie ma w ogóle konotacji wartościujących. Jest raczej kolejnym krokiem w ruchu świadomości, polegającym na tym, że w pewnych chwilach emo przekreśla cały swój ból i uznaje go za fikcję, za wymuszony konstrukt, niemający żadnego znaczenia w porównaniu z cierpieniami innych. Emo ucieka jednak jak najszybciej od takich momentów własnego życia wewnętrznego i powraca do bezpośredniej kontemplacji swojego bólu. Wówczas utwierdza się w swojej tożsamości. Cudze zrozumienie, którego łaknął, przestaje być mu potrzebne. Ponieważ jednak emo wie, że jeszcze przed chwilą tęsknił do takiego zrozumienia, i wie także, że za chwilę znów za nim zatęskni, jego ból otrzymuje kolejny wymiar. Emo cierpi, kiedy nie jest rozumiany, i cierpi, kiedy jest rozumiany. W żadnym z tych stanów nie odnajduje prawdy o sobie, a już na pewno nie odnajduje takiej prawdy, która mogłaby go na dłużej zadowolić. Możliwe, że w życiu emo są chwile, kiedy jest bardziej zadowolony (lub raczej: mniej niezadowolony), kiedy inny szydzi z niego, niż kiedy wyciąga do niego otwartą dłoń.

Jak Orfeusz traci Eurydykę w chwili, kiedy na nią spojrzy, tak emo traci samego siebie, kiedy ktoś zbyt uważnie spojrzy na niego.

Przeciągając to spojrzenie, można przejść do kolejnego problemu emo. Doznaje on swoich rozdzierających emocji, ale nie jest w stanie na trwałe przekonać samego siebie, że te emocje są prawdziwe i autentyczne (mimo że, jak sądzi, zależy mu na prawdziwości i autentyczności przeżyć bardziej niż innym ludziom), a to dlatego, że ustawicznie powątpiewa w ich siłę. Miarą wartości jego emocji jest stopień autentyzmu doświadczenia, a ów stopień warunkowany jest z kolei przez prawdziwość świata zewnętrznego stanowiącego źródło wszelkich możliwych doświadczeń nawet dla kogoś tak pogrążonego w sobie jak emo. Biedny grzywiasty emo nie ufa jednak żadnej rzeczywistości, ponieważ jeszcze nigdy nie odczuł prawdziwej pełni egzystencji. Wprawdzie zasady, w myśl których traktuje świat zewnętrzny, w ogóle uniemożliwiają doznanie pełni, ale emo wypiera ten fakt ze świadomości, ponieważ mity popkultury, z których czerpie większość swoich przeświadczeń o naturze rzeczywistości, nauczyły go, że istotą życia jest właśnie pełnia. W dodatku nie uznaje on zbawiennej w takich przypadkach ironii, która pozwala – czasem jako ostatnia brzytwa ratunku – zdystansować się od zbyt silnie doświadczanej rzeczywistości, czy to zewnętrznej, czy wewnętrznej, czy obu jednocześnie. „Ironiczny emo” to oksymoron. Emo w każdej chwili dręczony jest przez bezwzględnie poważne przeczucie, które mówi mu, że „realne życie” jest gdzieś indziej, zawsze tam, gdzie jego akurat nie ma. Wyobraża je sobie jako nieskończoną eskalację wrażeń, prowadzącą do jakiejś kosmicznej ekstazy, lecz nie wierzy w możliwość osobistej transgresji od „ja” do „świata”. Obcuje z symulakrami i myli je z doświadczeniem, zapominając, że samo pojęcie symulakrum wyklucza możliwość doświadczenia. Odmawiając wartości doznawanym przez siebie odsłonom egzystencji, usiłuje zdzierać kolejne jej zasłony, ale za każdą z nich napotyka następną. Do nieprawdziwości wnętrza emo dołącza się nieprawdziwość jego zewnętrza, przez co jego frustracja narasta, a obie nieprawdy potęgują się nawzajem.

Emo jest skazanym na klęskę poszukiwaczem rzeczywistości. Nie potrafi ani odrzucić jej, ani przyjąć. Nie umie żyć ani wewnątrz niej, ani poza nią. Jest ostatnią (jak dotąd) nieszczęśliwą ofiarą platońskiej metafizyki obecności. Być może jego domem mogłaby być derridiańska khora, w której odnalazłby komfortową nieokreśloność, wygodną wieczną obietnicę początku.

Emo ma znakomitych przodków. Romantyczny melancholik i histeryk z wczesnych faz psychoanalizy mają z nim wiele wspólnego. A jeśli nie podoba mu się takie pokrewieństwo, może wybrać innych kuzynów – dandysa, dekadenta, flâneura, narcyza… Właściwie to dziwne, że emo nie odkrył jeszcze poezji Verlaine’a, dramatów Maeterlincka, kilku wierszy Tetmajera czy powieści Huysmansa. Albo tego Francuza, który twierdził, że życie jest tak bezsensowne, że nie warto nawet popełniać samobójstwa.

Współczesna popkultura wywołuje w młodych ludziach chyba równie wiele frustracji, ile ich powodował biegunowo od niej różny purytanizm. Mówi im, że każdy z nich ma być królem życia i doświadczać hiperwrażeń. Nie precyzuje jednak, na czym polega bycie królem życia i doświadczanie hiperwrażeń. Lub raczej zdaje się twierdzić, że stany te są zawsze takie same, podczas gdy w istocie są one – o ile w ogóle można ich doznać – w najwyższym stopniu indywidualne. Nie ma dla nas algorytmu pełni. Nie ma instrukcji obsługi wrażeń. Popkultura udaje jednak, że można obejść tę nieobecność i zaserwować konsumentom ekstazę instant. Przekaz popkultury jest sprzeczny także i w tym, że głosi: „bądź jedyny w swoim rodzaju, ale jednocześnie bądź taki jak wszyscy”. Tak kończy się praca bezwzględnego wyzwalania podmiotowości.

Sprzeczności tkwiące w aporetycznej duszy emo są wyolbrzymionym, a przez to tym wyraźniejszym obrazem niektórych sprzeczności, jakie drążą współczesną kulturę Zachodu.

Jak Jared Leto w „Requiem dla snu”, pogrążony w swoich fantazmatach, doznaje w końcu rzeczywistego fizycznego bólu zgangrenowanej ręki, bólu, który każe mu krzyczeć, tak emo, śniąc ukochane koszmary, uderza prędzej czy później o twarde dno swoich snów, o prawdziwą szarość życia.

Ale nawet wtedy świat widziany czarnymi oczami, które patrzą spod czarnej grzywki, nie może poszarzeć. Musi pozostać czarny.

* Paweł Majewski, adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.

„Kultura Liberalna” nr 59 (9/2010) z 2 marca 2010 r.