Paweł Marczewski
Smar i mgła. O „Libanie” Samuela Maoza
„Liban” Samuela Maoza porównywano do głośnego „Walca z Baszirem” Ariego Folmana. Oba filmy opowiadają o wojnie libańskiej z 1982 roku i zarówno Maoz, jak i Folman, którzy służyli wówczas w izraelskiej armii jako poborowi, usiłują opowiedzieć o swoich doświadczeniach z subiektywnej perspektywy własnej pamięci. Robią to jednak w skrajnie inny sposób.
Folman zaczyna swoją opowieść współcześnie, jego film jest zapisem przebijania się przez kolejne warstwy ulotnych wrażeń i sennych koszmarów. Odnajduje dawnych przyjaciół i usiłuje na podstawie ich opowieści zrekonstruować przebieg wydarzeń, w których uczestniczył, a które niemal całkowicie wyparł. „Walc z Baszirem” jest w gruncie rzeczy dokumentem, zapisem rozmów przeprowadzonych z dawnymi kompanami i własnych przemyśleń, które zyskują fabularną oprawę dzięki zastosowaniu animacji i ukazaniu na ekranie pracy wyobraźni, jaka towarzyszyła całemu doświadczonemu przez reżysera okrucieństwu wojny. Kluczowe są tutaj słowa, przegadywanie doświadczeń nad kieliszkiem lub w gabinecie terapeuty. Dopiero po wylaniu strumienia słów, odtworzeniu treści sennych marzeń, odsłania się prawda o mniej lub bardziej czynnym współudziale bohatera w masakrze cywilów ulokowanych w obozach Sabra i Szatila, zaś animowany obraz zostaje zastąpiony dokumentalnymi ujęciami lamentujących kobiet.
Maoz zaczyna tam, gdzie Folman kończy. Jego film jest wypełnieniem nakazu zawartego w tytule głośnego wojennego obrazu, nakręconego w 1985 roku przez Elema Klimowa – „Idź i patrz”. Bohaterowie Maoza spoglądają na otaczające ich cierpienie przez niewielki wizjer celownika czołgu. Nie są w stanie zobaczyć wszystkiego, ale to, co dostrzegają, wystarczy, aby ich źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Reżyser niczego nie komentuje, nie wkłada w usta czołgistów żadnych deklaracji o sensowności lub bezsensowności wojny. Młodzi żołnierze niekiedy tylko zastygają z przerażenia lub mamroczą, że po prostu nie chcą tu być, że czołg został trafiony pociskiem rakietowym, że teraz wreszcie można ich ewakuować…
U Folmana subiektywizm polegał na przekonaniu widza do przyjęcia racji bohatera, alter ego twórcy filmu. Widz miał uznać jego interpretację wydarzeń za swoją, poczuć jego strach, podobnie jak on doświadczyć tak surrealistycznej, że niemal pięknej strony działań wojennych. U Maoza nie ma żadnych interpretacji, są tylko twarze brudne od smaru, przepocone mundury, ciasne, śmierdzące wnętrze czołgu. Żołnierze zmagają się tu nie z własną, niechętną pamięcią, ale z mgłą wojny, która od czasu do czasu opada, odsłaniając wyłącznie krwawy chaos. Widz ma ich nie tyle zrozumieć, co po prostu na półtorej godziny znaleźć się razem z nimi w śmierdzącej puszce. Maoz opowiadał w wywiadzie, że przygotowywał aktorów do ról, zamykając ich w ciemnym kontenerze, w który następnie razem ze swoją ekipą uderzał metalowymi prętami. Podobnie czuje się widz siedzący w kinowym fotelu.
Subiektywizm Folmana i Maoza, choć tak różny, stał się w obu wypadkach przyczyną oskarżeń o rozgrzeszanie izraelskich żołnierzy z wyrządzanych przez nich okrucieństw. Już w pierwszych minutach filmu Maoza czołgiści popełniają zbrodnię wojenną. Problem polega na tym, że w sugestywnie odmalowanej sytuacji strachu graniczącego z paniką, owa zbrodnia staje się zrozumiała i niemal gotowi jesteśmy ją usprawiedliwić. „Liban” staje się przez to opowieścią nie tyle o agresji Izraela, ale o wojnie w ogóle. Pokazuje, że w określonych warunkach wszyscy moglibyśmy zachować się jak młodzi izraelscy żołnierze. Dla mnie nie brzmi to jak rozgrzeszenie.
Film:
„Liban”
Reż. Samuel Maoz
Izrael 2009
Dystr. Manana
* Paweł Marczewski, historyk idei, socjolog, eseista. Doktorant w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Przeglądu Politycznego” oraz redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 61 (11/2010) z 16 marca 2010 r.