Szanowni Państwo,
bez wątpienia strony sporu o status kobiet w Polsce oddalają się od siebie. Jedna strona twierdzi, że ucisk kobiet w porównaniu ze Skandynawią w Polsce jest znaczący. Druga znów, że w konfrontacji z krajami basenu Morza Śródziemnego pozycja kobiet jest wcale niezła. I że mamy tu własne, umykające perspektywie feminizmu, rodem z Zachodu tradycje.
A może problem tkwi gdzie indziej? Martha Nussbaum stwierdziła w jednym z wywiadów, że „feminizm wynika z poczucia szacunku wobec drugiego człowieka i racjonalności myślenia”. Być może brak szacunku rozlany jest po całym społeczeństwie, miedzy różnymi jego grupami? Piotr Sztompka napisał książkę o braku zaufania wśród Polaków. Czy doczekamy się analogicznego dzieła – zatytułowanego po prostu „Szacunek”?
Tymczasem pytamy naszych Autorek: czego dotyczą dzisiejsze zmagania ruchu kobiecego ? Co jeszcze kobiety chciałyby / mogą w Polsce uzyskać? I co ich sukcesy i porażki mówią o kondycji polskiej demokracji ?
Zapraszamy do lektury czterech świetnych, a bardzo rozbieżnych, tekstów. Ich Autorkami są Małgorzata Rejmer, Barbara Fedyszak-Radziejowska, Renata Kim i Julia Pitera. Natomiast w zakładce „Pytając” na ten sam temat wypowiada się Agnieszka Graff.
Zapraszamy do lektury i komentowania!
Redakcja
Małgorzata Rejmer
Byle było pozamiatane
Nie dalej jak dwa tygodnie temu, w małym mieszkaniu w jednej z dzielnic centralnego Londynu, ja, Polka, siedziałam przy stole ze swoją koleżanką Kindą, Kurdyjką z Jordanii. Rozmawiałyśmy – o tym, jak żyją kobiety w Polsce, a jak żyją w Jordanii – i wielkie oczy Kindy zrobiły się jeszcze większe, kiedy powiedziałam jej, że w Polsce aborcja jest nielegalna.
„To niemożliwe – powiedziała Kinda z niedowierzaniem – przecież w Jordanii każda kobieta może dokonać aborcji na życzenie i nikt nie stwarza problemów”.
Teraz to ja niedowierzałam.
Dopytuję: „Każda kobieta? Żadnych problemów?”.
Kinda wycofuje się. „No nie, mężatka nie ma problemów. Panny zawsze mogą to zrobić, ale wstyd jest wielki, lekarz może im odmówić, bo są nieczyste”.
Dziwię się, ale dla Kindy jest to oczywiste.
Mówię: „W Polsce aborcja jest możliwa, jeśli dziecko poczęło się z gwałtu albo ciąża zagraża życiu lub zdrowiu kobiety, ale i tak to nie znaczy, że lekarz pomoże usunąć. Zdarza się, że kobieta umiera, bo lekarze nie zgadzają się na aborcję”.
Kinda nie może uwierzyć.
I tak, przy jednym stole, dziwimy się sobie w najlepsze: ja, że w państwie muzułmańskim aborcja jest legalna, ale tylko dla mężatek. Ona, że w Polsce aborcja jest legalna tylko dla ofiar gwałtu i kobiet, które ciąża może zabić, i nieważne, czy kobieta ma męża, czy nie.
To pokazuje, że etyka bywa polityczna – to, co jest słuszne, jest słuszne wtedy, gdy nie narusza porządku społecznego.
Kinda grzmi z oburzenia.
„Przecież płód jest kijanką, nie ma głowy. To zarodek, nie dziecko, aborcja nie jest morderstwem”.
Tego nie jestem już pewna.
Natomiast nie mam wątpliwości, że decyzja o usunięciu ciąży może być dramatem.
Czy kobieta decyduje się na aborcję, czy na urodzenie dziecka, to, co zdarzy się później, zmieni wszystko. W tym pierwszym przypadku, choćby aborcja była wyparta, a decyzja zracjonalizowana, świadomość pozostaje. I zmienia się w piórko, które odlatuje przy podmuchu wiatru, albo zamienia się w kamyk, którego nie można wyrzucić z kieszeni.
Kobieta, która zaszła w ciążę, ale nie chce urodzić, ma wiele możliwości.
Może poprosić koleżankę koleżanki, by dała adres do ginekologa, który za odpowiednią opłatą popracuje także w niedzielę.
Może wybrać się w podróż do Londynu i pozwiedzać tamtejsze przychodnie.
Może wpisać w google „jak poronić” i dowiedzieć się, jak radzą sobie kobiety na falach.
A może też urodzić dziecko i zrobić mu kołyskę w zamrażalniku.
Kobieta, która zaszła w ciążę, ma wiele możliwości, ale pod jednym warunkiem: musi być myszką, która zdąży uciec pod miotłę i nie wydobędzie się z niej żaden pisk.
Dobrze wiemy, że zakaz aborcji jest fikcją. I że podziemie aborcyjne w Polsce jest nielegalnym państwem, które ma setki anonimowych obywatelek.
Te kobiety, i co do tego jestem przekonana, mają prawo podjąć decyzję i ponieść jej konsekwencje, ponieważ mają prawo do godności. To oczywiste, ale polskie państwo uważa inaczej.
I jest tak, jak zawsze. Podziemie aborcyjne żyje swoim życiem, w które państwo polskie nie ingeruje. Obowiązują zasady, których nie trzeba przestrzegać. Byle po cichu. Byle było pozamiatane.
Krążą adresy, numery telefonów, linki do internetowych stron. Słychać szepty, czasami słychać krzyki, a wszystko zagłusza modlitwa o zbawienie dzieci nienarodzonych.
Rząd polski ma czyste ręce, bo wytarł je w sutannę. Na czarnym nie widać plam.
Polskie prawo tak wymyśliło Matkę Polkę, by była przystosowana do bohaterstwa: zawsze urodziła, zawsze wychowała, zawsze zrobiła zupę na gwoździu, a jak Matka Polka nie pozamiata, a jak sama się posypie, to przychodzą Matki Polki Kontrolerki i mówią: nie dla ciebie macierzyństwo.
Więc zamiast odpowiadać na pytanie, czy jest jeszcze o co walczyć, mam ochotę powiedzieć: walka dopiero się zaczyna.
Chciałabym, żeby kobiety nabrały świadomości, że upokorzenia, które je spotykają – czy dotyczą prawa do darmowych badań ginekologicznych, czy do porodu w normalnych warunkach, czy do aborcji – są naruszaniem ich godności. Im więcej będziemy rozmawiać o tym, czym są prawa kobiet we współczesnej Europie, a czym w Polsce, tym bardziej będziemy świadome, że dzieje nam się krzywda, a kobietami rządzi prawo mężczyzn.
W Polsce kobiety pozostawiono same sobie, ale odebrano im prawo, by mogły same o sobie decydować.
Walka dopiero się zaczyna i jest to walka o godność.
* Małgorzata Rejmer, pisarka. Właśnie opublikowała powieść „Toksymia”.
* * *
Barbara Fedyszak-Radziejowska
Równe uprawnienia, czy unifikacja płci?
Kobiety – uciskana klasa społeczna o fałszywej świadomości wdrukowanej skutecznie przez żądnych władzy mężczyzn.
Kultura patriarchalna – system norm i wartości, w którym mentalność kobiet-matek zaprogramowano w procesie socjalizacji tak doskonale, że własnych synów wychowują na swoich panów, a córki na ich służące i to całkowicie poza świadomością tego, co czynią.
Kobiety i mężczyźni – wynik kulturowej opresji patriarchalnego świata. W świecie wyzwolonym z patriarchatu stan unifikacji kulturowej i tożsamościowej osób o różnych cechach biologicznych będzie pełny, czyli doskonały.
Nuda – świat ludzi identycznych.
Jak to w skrajnych doktrynach bywa, likwidacja kulturowej tożsamości kobiet i mężczyzn oznacza koniec wolności wyboru, koniec prawa do odmienności, czyli koniec tego wszystkiego, co czyni życie może trudnym, ale inspirującym i fascynującym. Świat kobiet nieudających mężczyzn i mężczyzn niemających większych problemów ze swoją odmienną od kobiecej tożsamością wydaje mi się bardziej interesujący. Zmusza do tolerancji i wzajemnego szacunku, nie deklarowanego, lecz praktykowanego, bo w moim świecie różnice płci są i mam nadzieję nadal będą spore, autentyczne i sprawiały będą obu stronom wiele prawdziwych kłopotów i problemów.
Po wielokroć słyszałam, w reakcji na taki sposób widzenia kobieco-męskich nierówności, mało sympatyczne komentarze, sugerujące mniej lub bardziej wprost moją niepełnosprawność intelektualną. I niech tak pozostanie. Wolę taką niepełnosprawność niż obowiązek równania do męskiego wzorca kariery i stylu życia.
To prawda, że zarabiamy średnio mniej niż mężczyźni i statystycznie rzecz biorąc nie w każdej instytucji i nie na każdym urzędzie jest nas dokładnie tyle samo, co mężczyzn. Jeśli istnieje wolność wyboru, to takie różnice są nie tylko dopuszczalne, lecz także, moim zdaniem, pożądane. Bowiem w nich wyraża się pluralizm celów, stylów życia i wartości. Są instytucje, w których jest nas więcej, jesteśmy lepiej wykształcone niż mężczyźni, ale zdaniem zwolenników unifikacji to tym gorzej. Bo „marnujemy” nasze wykształcenie na pieluchy i wychowanie dzieci. Przewaga kobiet w „kobiecych” zawodach to też skandal, bo oznacza, że pozwoliłyśmy się mężczyznom „wepchnąć w gorsze”, bo niżej płatne zajęcia.
A ja ośmielam się uważać, że człowiek, który zarabia mniej, bo świadomie wybiera pracę gorzej opłacaną, bo ta nie wymaga pełnej dyspozycyjności, jest po dokonaniu takiego wyboru równy temu, który wybrał inaczej. Poziom dochodów nie ma tu nic do rzeczy. Dlaczego kobiece poczucie równości (czy kobiece poczucie własnej wartości) musi (!) być budowane na jednowymiarowej skali wartości? Czy męskie wzorce kariery (czyli te statystycznie częściej obecne w życiu mężczyzn) są z definicji „lepsze”?
Jednowymiarowe hierarchizowanie stylów życia ogranicza pluralizm i bogactwo wartości. Kobietom należą się równe uprawnienia do kariery, dochodów, władzy, przedsiębiorczości, ale nie mają obowiązku (!) „równania” do stylu życia i pracy określanego zwykle jako „męski”, w domyśle – „lepszy”.
Nie widzę powodów, by wartości miękkie, zwane często kobiecymi, traktować jako „gorsze” od rywalizacji, władzy, kariery, czyli wartości zwanych „męskimi”. Gdy kobiety wybierają na kilka (kilkanaście) lat dom i dzieci, wycofują się na emeryturę, by opiekować się starzejącymi się rodzicami, lub podejmują pracę, niekoniecznie „dyspozycyjną”, więc mniej płatną – statystyki mierzące równość płci „lecą na łeb na szyję”. Czy to jest katastrofa, czy po prostu równoprawny wybór?
Więc może wróćmy do rzeczywistości i rozwiązujmy konkretne problemy kobiet, które w ramach wolności wyboru chcą godzić role macierzyńskie i opiekuńcze z zawodową karierą i aktywnością publiczną. Nie rzucajmy kobietom ochłapu parytetów i nie wymyślajmy tego, co już dawno wymyślono. Zróbmy to, co naprawdę pomaga w godzeniu ról rodzicielskich z zawodowymi.
Po pierwsze, głęboki szacunek dla macierzyństwa i ojcostwa.
Po drugie, polityka rodzinna, a w niej rozwiązania wyrównujące dysproporcje dochodowe związane z posiadaniem dzieci (emerytury wzbogacone składkami w okresie wychowawczym, ulgi podatkowe na dzieci, ew. inne formy pomocy).
Po trzecie, przedszkola, ew. żłobki, dodatki dla niań (babć), czyli infrastruktura usług dla rodziców, którzy role zawodowe i rodzicielskie chcą godzić.
Żadnych rewelacji, rzeczy podstawowe, bez sugestii, że kobiety potrzebują parytetowej protezy lub męskich wzorów, bo same z siebie są zwyczajnie do niczego. Polskie kobiety nie musiały walczyć o rzeczy, które były niedostępne kobietom w innych krajach; dziedziczyły ziemię, także w chłopskich rodzinach, prawa wyborcze otrzymały wraz z niepodległością Polski, bez konieczności demonstrowania i manifestowania na ulicach. Ich zasługi i aktywność w latach zaborów i okupacji były tak oczywiste, że nie ma powodów wmawiać im, że muszą walczyć (!) o równe uprawnienia. Te już mają, a unifikacji z mężczyznami wiele spośród nich po prostu nie chce.
* Barbara Fedyszak-Radziejowska, socjolog, etnograf. Pracuje w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN oraz na Wydziale Administracji i Nauk Społecznych Politechniki Warszawskiej.
* * *
Renata Kim
Jestem przygnębiona
Nie słuchajmy kobiet, które mówią, że w Polsce nie ma dyskryminacji. Nie wierzmy im, gdy przekonują, że skoro im nikt nie podstawiał nóg, gdy pięły się po szczeblach kariery, to jest to polski standard. Nie ufajmy, gdy tłumaczą, że skoro one osiągnęły zawodowy sukces, to uda się to każdej innej. Wystarczy uważnie się rozejrzeć, by zrozumieć, że wszystko, co mówią, to nieprawda. Bo Polka w XXI wieku wciąż ma jeszcze wiele do wywalczenia.
Właśnie dlatego proste pytanie „Kultury Liberalnej” – co kobiety A.D. 2010 mają jeszcze do wywalczenia – wywołało u mnie spore przygnębienie. Natychmiast przypomniałam sobie świeżutkie dane Komisji Europejskiej, które po raz kolejny pokazują, jak dyskryminowane są we własnym kraju Polki: zarabiają średnio o 10 proc., a jeśli wierzyć socjologom, to nawet o jedną trzecią mniej niż ich koledzy. Tak samo, a czasem lepiej niż oni wykształcone, z podobną ścieżką zatrudnienia opisaną w CV. I dalej: kobiety nie mają u nas większych szans na miejsce w zarządzie dużej firmy, a jeśli marzą o biznesowej karierze, to muszą najpierw założyć własną firmę. Nie jest im łatwiej nawet w świecie nauki, gdzie płeć nie powinna przecież odgrywać żadnej roli. I ten jest bowiem zdominowany przez mężczyzn.
To tylko twarde dane statystyczne, które niestety od lat niewiele się poprawiają. A jest jeszcze przecież cała sfera, której nie da się ująć w liczbach. Czym, jeśli nie cichą dyskryminacją, jest to, że dla wielu kobiet decyzja o zajściu w ciążę jest jedną z najtrudniejszych w życiu? Polki nie chcą rodzić dzieci, bo panicznie boją się, że matki nikt nie zechce zatrudnić, a potencjalny pracodawca będzie postrzegał ją jako mniej dyspozycyjną. I niestety mają rację. Pytanie o liczbę dzieci czy plany prokreacyjne to wprawdzie zakazany, ale wciąż powszechnie praktykowany zwyczaj podczas rozmów kwalifikacyjnych. Mężczyzny nikt nie zapyta, czy planuje powiększenie rodziny. Bo przecież jest całkiem oczywiste, że dzieckiem zajmie się jego żona czy partnerka.
A to tylko część codziennych zmagań Polek z rzeczywistością. Choć komuś może nie wydawać się to oczywiste, to właśnie kobiety płacą najwyższą cenę za to, że państwo od lat nie potrafi zbudować wystarczającej liczby żłobków i przedszkoli. Bo to one najczęściej rezygnują z pracy, by zająć się dzieckiem, dla którego w państwowej placówce zabrakło miejsca. I nawet jeśli nie traktują siedzenia z dzieckiem w domu jako wyrzeczenia, zapłacą za to w przyszłości: emeryturą niższą od mężczyzn, którzy nie przerywali pracy.
Kiedy teraz o tym piszę, mam nieodparte wrażenie, że powtarzam doskonale znane wszystkim argumenty. Tak znane, że aż nudne. Niedawno przekonałam się jednak, że nie dla wszystkich są one oczywiste. Przy okazji dyskusji o obywatelskim projekcie ustawy parytetowej okazało się bowiem, że są w Polsce ludzie, którzy uważają, że wszystko gra: Polkom żyje się świetnie, nierówności brak, więc i wyrównywać nikomu niczego nie trzeba.
Takiego zdania były między innymi inicjatorki akcji sprzeciwu wobec obywatelskiego projektu ustawy gwarantującej kobietom połowę miejsc na listach wyborczych. Argumentowały, że parytet je upokarza, wcale go nie potrzebują, bo są zdolne i same mogą dojść wszędzie, gdzie tylko zechcą. Do sejmu, do miejsca w zarządzie koncernu czy dużych pieniędzy. I przekonywały: nigdy nie byłyśmy w naszym kraju dyskryminowane.
Te panie zapomniały tylko o jednym – że podobnego szczęścia nie mają wszystkie Polki. Te, które zarabiają mniej niż koledzy, nigdy nie zostaną prezesami spółki, za to zrezygnują z marzeń o wielkiej karierze, bo będą musiały zostać w domu z dzieckiem. I że tych Polek jest nadal znacznie więcej niż szczęściar, które nigdy nie zaznały dyskryminacji. I właśnie dlatego proste pytanie: co kobiety A.D. 2010 mają jeszcze do wywalczenia, wywołało u mnie takie przygnębienie. Bo nie tylko przypomniałam sobie fatalne statystyczne dane, ale też uświadomiłam sobie, że te z nas, które mogłyby walczyć o poprawę sytuacji koleżanek, wcale nie mają na to ochoty. I nawet nie wiedzą, że powinny to robić.
* Renata Kim, dziennikarz, pracuje w Tygodniku „Przekrój”.
* * *
Julia Pitera
Na kłopoty parytet?
Nigdy nie ukrywałam, że nie jestem zwolenniczką parytetów dla kobiet. I w ogóle nie odpowiada mi terminologia wojenna, której używają zwolennicy tego rozwiązania. Buduje ona bowiem przeświadczenie o istnieniu dwóch wrogich sobie obozów, co z gruntu rodzi konflikty, spycha przeciwników do okopów i utrudnia racjonalne działania.
Tymczasem pogląd na rolę kobiety w życiu publicznym nie jest jednolity. Kształtuje go wiele czynników: kulturowy, środowiskowy; jest też pochodną świadomego wyboru kobiety. Podejrzewam, że zmuszanie kobiet przez mężczyzn do pozostawania w domu nie jest zjawiskiem częstym (choćby z powodów ekonomicznych), a jeśli takie przypadki występują – nie mogą stanowić pryzmatu, przez który widzimy całą rzeczywistość, zniekształcając ją i zacierając wszelkie zróżnicowanie, będące w większości przypadków następstwem wolnych wyborów człowieka. Stawianie problemu równości kobiet i mężczyzn na dwóch biegunach: albo równouprawnienie jest, albo go nie ma, jest dość – niestety – często stosowanym w polskiej debacie publicznej uproszczeniem.
Rzeczywistość nie jest jednak ani czarna, ani biała. Tylko wśród moich znajomych odnajduję rozmaite przypadki: żon, które nigdy nie chciały pracować, a zajmowanie się domem traktowały jako realizację swoich życiowych oczekiwań i znajdowały w tym spełnienie; żon, których kariera zawodowa jest bardziej spektakularna niż męża, ale również i takich, których dochody, z racji wyjątkowych umiejętności zawodowych, pozwalają całej rodzinie na osiągnięcie bardzo wysokiego statusu materialnego. Natomiast w kręgu moich koleżanek z dawnych lat nie ma polityków. Mało tego – one nie przestają się dziwić, że mogę wykonywać pracę, która łączy się z permanentnym brakiem czasu, pewnym ograniczeniem swobody i naraża na rozmaite niedogodności, a czasem i przykrości.
Natomiast ja sądzę, że wykonywanie każdego zawodu wiąże się z jakimiś niedogodnościami, które są dolegliwe tylko wówczas, gdy nie lubimy wykonywanej przez nas pracy. Gdy dokonujemy wyboru zajęcia w sposób świadomy, niedogodności te przestają być tak uciążliwe. Ale akurat te ograniczenia mogą stanowić powód niskiej partycypacji kobiet w polityce: politycy „cieszą się” niskim zaufaniem społecznym, są cały czas obiektem zainteresowania opinii publicznej – praktycznie tracą swoją prywatność, a rzetelnie wykonywane bez żadnych limitów czasowych obowiązki nie pozostawiają im wiele czasu dla siebie.
Niemniej systematycznie z roku na rok partycypacja kobiet w polityce rośnie, choć zazwyczaj więcej staje do wyborów, niż ostatecznie jest wybieranych. I tak np. w wyborach gminnych w 2006 roku kobiety stanowiły 28,66 proc. wszystkich kandydatów, po wyborach stanowią one 23,2 proc. wszystkich gminnych radnych; w wyborach do Sejmu w 2007 roku kobiety stanowiły 23,08 proc. wszystkich kandydatów, po wyborach stanową 20,43 proc. składu Izby. W 2006 roku 978 kobiet uczestniczyło w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, co stanowiło 11,9 proc. wszystkich kandydatów, wybrano zaś 204 kobiety, czyli 8,2 proc. kobiet pełni ostatecznie te funkcje. To dowodzi, że wyborcy nie kierują się kryterium płci i słusznie, gdyż zarówno mężczyźni, jak i kobiety mogą mieć ten sam zespół złych lub dobrych cech do sprawowania mandatu.
Uważam, że wszystkie sprawy wymagające naprawy: elastyczność czasu pracy, nierówność uposażenia przy jednakowych kwalifikacjach, problemy z zapewnieniem opieki nad dzieckiem czy jednakowe uprawnienia rodziców do korzystania z urlopów macierzyńskich, a także sprawy z zakresu ochrony zdrowia, są tak samo dolegliwe dla kobiet, jak i mężczyzn, bo niezależnie od tego, kogo dotyczą, odbijają się na sytuacji finansowej i funkcjonowaniu całej rodziny. W sytuacji zaś rodziców samotnie wychowujących dziecko wszystkie te elementy (poza zróżnicowanym uposażeniem) są jednakowo dolegliwe tak dla mężczyzny, jak i kobiety. Trudno mi więc zrozumieć, dlaczego dobrze rozwiązywać je mogą wyłącznie kobiety. Chyba że uznamy, że mężczyźni nie są do tego zdolni. Ale wtedy to dla nich będzie trzeba stworzyć jakiś parytet…
* Julia Pitera, polityk, od roku 2007 sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Pełnomocnik ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
** Autorki koncepcji numeru: Katarzyna Kazimierowska i Karolina Wigura
Współpraca: Agata Tomaszuk
*** Partner projektu Tematu Tygodnia: portal WarszawaJestKobieta.blox.pl
**** Autorka ilustracji: Magdalena Drobczyk