Wybór utworów na płycie jest tyleż ciekawy, co irytujący, gdy próbuje się wysłuchać jej w całości. Warto jednak opanować nerwy, by zastanowić się nad szerszym kontekstem, w jaki wpisuje się ów album.

Specjaliści od marketingu od dłuższego czasu ubolewają nad tym, że klasyka się zgettoizowała i nie działa już na masową wyobraźnię, że przestała być popularną rozrywką. (Czy nią w „dawnych czasach“ była, to temat na inną dyskusję). Remedium na ten niepożądany z merkantylnego punktu widzenia stan ma być „odkrywanie“ więzi między światem łatwo wpadających w ucho melodii a dodekafonicznymi ekscesami Schoenberga et consortes.

Zanim jednak artysta da się zapędzić do owego „odkrywania“, powinien zastanowić się, czy nie nagra albumu, w gruncie rzeczy odzierającego z uroku i operę, i operetkę, i musical.

Pewien jazzman mawiał, że w improwizacji nie ma złych dźwięków, są tylko złe następstwa dźwięków. Może się też zdarzyć, że kolejność utworów na płycie jest niedobra. A gdy artysta grzecznie posłucha działu marketingu?

W głośnikach oniemiałego melomana Scarpia (Tosca) dosiada Javerta (Les Miserables), a Otello (Verdi) próbuje udusić Mackie Majchra (Weill). W pogoni za kolejnymi brzmieniami można dostać ciężkiego rozstroju ucha. I nie pomoże na niego nawet piękna barwa głosu Bryna Terfla.

CD:

Bryn Terfel, „Bad Boys”
DG 2010