Karolina Wigura

Trudne uzupełnianie. Czytając książkę „Ja. Palikot” po śmierci Lecha Kaczyńskiego


Michael Walzer pisze, że kulminacja państwa liberalnego to prawdziwy błogostan. Potrzeby dobrowolnie (w pewnej mierze) oświeconych mężczyzn i kobiet zostają rozpoznane i (przynajmniej w części) zaspokojone przez rząd. Obywatele pogrążają się w bierności. Czegóż więcej moglibyśmy chcieć?

Ale uwaga: istoty ludzkie, zwłaszcza, gdy są szczęśliwe, mają skłonność, by zapominać, skąd wziął się ich stan. Należy im bezustannie przypominać, że nie jest on tylko konsekwencją ich własnych cnót, ale także (w dużej mierze) – charakteru wspólnoty, w której żyją. Wspólnoty, składającej się z nich samych, z jednostek, niebezpiecznie wrażliwych na zmiany stanu rzeczy. Katastrofy naturalne, zamachy i wypadki losowe, takie jak huragan Kathrina, uderzenie samolotów pasażerskich w World Trade Center czy nieudane lądowanie Tu-154, mają potężną moc oddziaływania na jednostki, przekształcania w niespodziewany sposób nastrojów społecznych, zmieniania biegu historii. Słowem: wyrywania nas z błogostanu.

Takie zdania nasuwały mi się podczas lektury wywiadu-rzeki z Januszem Palikotem, opublikowanego w początkach wiosny przez Wydawnictwo Czerwone i Czarne. Wśród najnowszych publikacji żadna inna nie zapadła się pod ziemię tak radykalnie po smoleńskiej katastrofie. Wraz z książką, pod ziemię zapadł się jej główny bohater. I tylko nieliczni komentatorzy, na przemian w tonie przestrogi i współczucia, powtarzali: „Niech tylko Palikot się pojawi…” (mimo jego niemal nieprzerwanej aktywności na blogu). O propagatorze wibratorów i małpek w polskiej sferze publicznej niemal całkiem zapomniano.

A szkoda. Po części dlatego, że w wyjątkowo sprawnie i na kontrze poprowadzonej przez Cezarego Michalskiego rozmowie Palikot, ujawniając najpierw tęsknotę, by „zostać inteligentem”, a potem jednoczesne ulgę i rozczarowanie związane z zejściem z tej drogi, ujawnia bardzo wiele z natury Polski ostatniego dwudziestolecia. A ta ostatnia wyłania się z książki „Ja. Palikot” jako stworzona przez ludzi, którzy tak jak on, należeli do drugiego pokolenia. To znaczny: tych, którzy wyrywając się ze swoich małych miast, mieli za plecami ścianę na tyle twardą, by nie pozwolić sobie na powrót tam, skąd przyszli, ale też na tyle miękką, by pozostać w rozkroku gdzieś między światem małego miasta a stolicą, Uniwersytetem Warszawskim, Polską Akademią Nauk i wielkim biznesem, nie dokonując nigdy ostatecznego wyboru. Możliwe, że zadecydowało to o specyfice III RP. Przynajmniej w dużych miastach.

Wywiad-rzeka Palikota i Michalskiego jeszcze ciekawszy jest z innego powodu. Śmierć Lecha Kaczyńskiego nie zdezaktualizowała go, a wręcz przeciwnie. Fragmenty, w których Palikot opowiada o nowym paradygmacie polityki, wprowadzonym przez Donalda Tuska i Platformę Obywatelską, zyskują dziś znaczenie szczególne.

Palikot opowiada o paradygmacie „postpolityki” (na którą Michalski zżyma się, mówiąc o „buddyzmie władzy” i „pasywności rozwiniętej w ideologię”), ale nie tej rozumianej pejoratywnie, lecz takiej, która „jest oparta na rozważaniach nad tym, jak rządzić, a nie kłótniach o to, kogo usunąć”. A także paradygmacie pozbawienia sfery publicznej wszelkiego ideologicznego żaru (Michalski: „Widzi pan rześkich myślicieli politycznych?” Palikot: „W Polsce nie, u nas są tylko ideologowie”). I wreszcie – zastąpieniu żaru „dyskrecją” władzy, jej „niezauważalnymi krokami”, „eksperckością”.

(Palikot: „Tusk mógł mieć w rządzie setkę osób pokroju Legutki, tylko że basujących jemu i przymykających oko na niedoróbki Platformy. Ale po co? Mógł otoczyć Platformę radą autorytetów, ale potem każdy domagałby się czego innego, a zignorowany, demonstracyjnie by odchodził. Sprawiając kłopoty”. Michalski: „Ale może wtedy zamiast dworu potakiwaczy miałby diagnozy potrzebne do prowadzenia racjonalnej polityki”. Palikot: „Nie rozumie pan skali pomysłu, Tusk buduje pierwszą w III RP władzę suwerenną, a zatem taką, w której między nią a społeczeństwem nie ma żadnych samozwańczych pośredników. Tusk jest pierwszym prawdziwym premierem, dlatego przecież rezygnuje z tych wielkich narracji jak religia czy ideologia. Przecież one suflowane były właśnie przez tych pośredników, którymi dawniej oblepiona była władza”).

Paradygmat wybrany przez Donalda Tuska i PO rzeczywiście wydawał się idealny w dobrych czasach budowania stadionów, planowania remontu Dworca Centralnego w Warszawie, nawet rezygnacji z budowy drugiej linii metra w stolicy. Znakomity był również na kryzys finansowy, ba, może kryzys pozwolił mu jeszcze bardziej się spełnić.

Jednak, jak pisałam wcześniej, katastrofy naturalne, zamachy i wypadki losowe mają potężną moc oddziaływania na jednostki. Zmieniania biegu historii.

Wróćmy teraz do Michaela Walzera, jego eseje ujawniają bowiem, że Platforma popełniła błąd, który nie tylko jest dla typowy liberalizmu, ale więcej – jest w liberalizm jako taki głęboko wbudowany. Wedle Walzera, dobrowolnie bierni obywatele, gdy dojdzie do wydarzenia, które wytrąci ich z wygodnego błogostanu, okazują się podwójnie nieprzygotowani do stawienia czoła rzeczywistości. Po pierwsze, łatwo ich zwieść wszelkiego rodzaju demagogom. Po drugie, okazuje się, że w chwili niepewności, a nawet strachu wywołanego przez tragedię, ludzie bardziej niż zwykle potrzebują ludzkiego ciepła, bezpieczeństwa, potwierdzenia wspólnoty. Tego, co opiera się na zbiorowych politycznych namiętnościach. Tego, zaznaczmy, czego wspólnota liberalna nie zapewnia.

Jednym z najbardziej centralnych dylematów polityki liberalnej jest, że wspólnoty liberalne potrzebują zaangażowanych, patriotycznych obywateli. Jednak zaangażowanie, jak się wydaje, pogłębia się wtedy, gdy w ramach obywatelskiej partycypacji dochodzą do głosu popularne namiętności, które mogą stanowić zagrożenie dla liberalnych wolności. Zadaniem liberalnego męża stanu jest budować racjonalne społeczeństwo, jednocześnie wyzwalając pewną ilość namiętności nieracjonalnych, popularnych i często nietolerancyjnych.

Oznacza to, że liberalizm wymaga za każdym razem pewnego uzupełnienia. Tego uzupełnienia za każdym razem należy szukać poza liberalizmem. Jest ono zawsze wpuszczeniem innego, bardzo namiętnego, spojrzenia na społeczeństwo. Nie łudźmy się jednak: zabiegi takie nie przynoszą „ciepła”, „bezpieczeństwa”, ani nawet „przyjaźni”. Dopiero tak rozumiane zróżnicowanie prowadzi do tego, że (wolne, równe, racjonalne) jednostki, mimo tego co je dzieli, z pomocą wspólnych deliberacji i działań zaczynają aktywnie wpływać na kształt ich wspólnego życia.

Nie jest to dla liberałów zadanie łatwe. Z pewnością czasochłonne. Jednak jednego mogą być pewni. Jeśli nie zbudują takiej wspólnoty i takiego sporu sami, jeśli zadowolą się świętym spokojem błogostanu, w odpowiednim momencie wszystkie namiętności zostaną zebrane przez demagogów i charyzmatycznych radykałów.

Może, gdyby nie śmierć Lecha Kaczyńskiego, Platforma Obywatelska mogłaby te zaległości jeszcze nadrobić. To właśnie dziś mówimy jednak o zaległościach, które można liczyć nie w miesiącach, ale w latach, w kontekście wyborów prezydenckich, do których został miesiąc.

Cztery tygodnie.

Książka:

Janusz Palikot, „Ja. Palikot” (rozmawiał Cezary Michalski), Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2010.

* Karolina Wigura, doktor socjologii, dziennikarz. Członek Redakcji „Kultury Liberalnej”, piątkowego dodatku „Kultura” do „Dziennika” i miesięcznika „Europa”.

„Kultura Liberalna” nr 71 (21/2010) z 18 maja 2010 r.