Styl ten można uważać za staromodny (ja wolę określenia „elegancki” oraz „wysmakowany”), ale pamiętać trzeba, że rozwijany był przecież bezpośrednio na bazie swingu i bebopu, niepodzielnie panujących w klubach Nowego Yorku w czasach Jego debiutu ponad 70 (!) lat temu.

A początek jego kariery przypadł na fascynujące dla jazzu lata. Hank Jones od początku akompaniował największym i współtworzył najważniejsze płyty, na których bazowały pokolenia muzyków i miłośników jazzu. Jego wysoko cenione przez innych muzyków umiejętności sprawiały, że był rozchwytywany – brał udział w najważniejszych koncertach i sesjach nagraniowych. Wspomnieć wystarczy fundamentalne nagrania z Charliem Parkerem, Colemanem Hawkinsem (płyta „The Hawk Flies High”, na której znajduje się jedna z jego kompozycji, „Chant”), Adderleya Cannonballa („Somethin’ Else”), wczesnego Johna Coltrane’a („Bags & Trane”), ale także nagrania z Artiem Shawem, Bennym Goodmanem, Ellą Fitzgerald, Billie Holiday, Lesterem Youngiem, Benem Websterem, Dexterem Gordonem i wieloma innymi. Nie sposób tu wszystkich wymienić, ale tych kilka nazwisk daje już wyobrażenie o bogactwie doświadczeń, jakie Jones mógł zebrać w kontakcie z osobowościami wpływającymi na oblicze jazzu po dziś dzień.

Najwięksi po kolei odchodzili: umierali (jak Parker) lub szukając innych podniet, zmieniali bieg historii jazzu (jak Coltrane), zamykając za sobą epokę swingu i bebopu. Tymczasem antygwiazdorski i niepozorny Jones rozwijał swój wysmakowany styl, nie tylko pozostając w cieniu gwiazd (zdarzyło mu się być tłem m.in. w stosunkowo mało muzycznym motywie „Happy Birthday Mr. President” wyśpiewanym przez Marilyn Monroe), lecz także grając w prowadzonych lub współprowadzonych przez siebie bardziej kameralnych składach (w tym często w duetach) z coraz młodszymi muzykami. Choćby z basistą Charliem Hadenem, z którym w połowie lat 90. – a więc jako muzyk już ponad siedemdziesięcioletni – nagrał „Steal Away”, niezwykłą płytę ze spiritualsami. Tym sposobem oddawał wciąż ewoluującej muzyce jazzowej bezcenną przysługę, zapewniając tak ważną w każdej sztuce pamięć i ciągłość.

Ciągłość tę mógł podtrzymywać jak nikt. Jego długie życie, a przede wszystkim nieprzerwana aktywność koncertowa (śmierć zaskoczyła go jako dziewięćdziesięciolatka w trakcie przygotowań do czerwcowych występów we Francji) mówią więcej o człowieku i jego spełnieniu zawodowym niż cała lista jego niebagatelnych dokonań. Być może też dlatego – z innych powodów niż tylko muzyczne – najważniejszy dla mnie pozostanie koncert Hanka Jonesa sprzed kilku lat w Polsce, na Zadymce Jazzowej w Bielsku Białej. Bo kto choć raz zobaczył Go koncertującego, nie zapomni tego niezwykle pogodnego, nieśmiałego uśmiechu, z jakim grał wpatrzony w klawiaturę. Tej samej pogody i mądrości muzycznej, którą teraz odnajduję w jego nagraniach – począwszy od tych najdawniejszych, a kończąc na ostatnich z tego roku. Hank Jones – historia jazzu – zmarł jako muzyk współczesny.