Kilkanaście dni temu, 27 maja, pod auspicjami Polskiego Towarzystwa Muzyki Współczesnej (PTMW) odbył się koncert, w którym nawiązano do pewnej sympatycznej tradycji. Otóż zazwyczaj bywało tak, że to malarze, graficy i rzeźbiarze inspirowali się muzyką. W tym wypadku odwrócono ten porządek – to sztuka wizualna, a dokładniej fotografia, miała inspirować artystów grających muzykę fussion-live. Z inicjatywy grupy muzycznej Kawalerowie Błotni zorganizowano już wcześniej dwie podobne imprezy – 22 listopada 2009 roku odbył się koncert zatytułowany „Obrazki z wystawy”, a 14 grudnia „Rysy”. Gospodarzem obu tych wydarzeń była galeria „Zapiecek”.
Tym razem na miejsce koncertu wybrano nową przestrzeń – dziedziniec Wydziału Sztuki, Mediów i Scenografii warszawskiej ASP przy ul. Spokojnej 15. Uliczka ta to przecznica stołecznej arterii, ul. Okopowej, równoległa do ulicy Powązkowskiej. Po jednej stronie dotyka do muru cmentarnego Starych Powązek, a po drugiej stoją nieliczne budynki. W jednym z nich – rozłożystym, ceglanym, dwupiętrowym, zbudowanym w stylu pałacyków łódzkich fabrykantów – od kilku lat mieści się wydział Sztuk Medialnych stołecznej ASP. Pałac ma dwa dziedzińce. Przy jednym znajduje się miła i serwująca smaczne dania Cafe Spokojna (jest o niej głośno w Internecie i na falach niektórych rozgłośni radiowych). Na drugi dziedziniec wyniesiono kilka rzędów krzeseł dla publiczności.
Z historią gwiazdy wieczoru, czyli grupy sympatycznych i twórczych muzyków pod nazwą Kawalerowie Błotni zapoznałem się wcześniej, wchodząc na stronę internetową animatora koncertu (http://www.latecki.com/projekty_kawalerowie.htm):
„Kawalerowie Błotni – grupa powstała w 2001 z inicjatywy Jerzego Kornowicza. Ma za sobą szereg działań intuicyjnych i kompozycji kreowanych na żywo w najróżniejszych nietypowych okolicznościach jak np. w lasach czy na łąkach. Działalność Kawalerów łączy tradycję free-jazzową z działaniami intuicyjnymi. i komponowaniem. Dlatego w grupie spotykają się z reguły specjaliści od kształtowania przestrzeni muzycznej: grający kompozytorzy, komponujący jazzmeni i inni trudni do zakwalifikowania gatunkowego muzycy, nazwijmy ich: alternatywni. Grupa nie jest ciałem stałym. Jej skład często formuje się pod wpływem chwili. Aby uniknąć ewentualnych nieporozumień warto wyjaśnić, że status ‘kawalera’ nie odnosi się do stanu cywilnego, lecz do szarży i przynależności (vide Kawalerowie Maltańscy czy kawalerzyści)”.
Tym razem występował ensemble w składzie: Słomkowski, Dykiert, Bertrend, Wideryński, Latecki. Grano na perkusji, na różnorodnych przedmiotach dźwięko-odtwórczych sporządzonych z drewna i szkła, od czasu do czasu włączała się taśma z wcześniej nagraną muzyką elektroniczną. Światłem i dźwiękiem wykonywano partytury fotograficzne, a inspiracją miały być zdjęcia przedwojennych mistrzów fotografii wyświetlane w tle. Walorem koncertu była otwarta przestrzeń. Za murem i budynkami pałacu z nieotynkowanej cegły rosną w rzędzie wysokie topole. Z lewej strony znajduje się budynek szkolny i w pewnym momencie wyszło stamtąd wielu studiujących, na ramionach taszcząc charakterystyczne, wielkie, prostokątne futerały wypełnione obrazami. I studenci i organizatorzy imprezy obawiali się deszczu, ale szaro-fioletowe niebo po upuszczeniu kilku kropli zaniechało swej aktywności.
Muzyka live była przerywana odgłosem tłoku w gaźniku samochodu, którego silnik nie chciał zapalić, świergotem ptaków, które nadlatywały z nad cmentarza i podrywały się do lotu wraz z kolejnym podmuchem wiatru. Zresztą wiatr, jak mało który z elementów zewnętrzności, wyjątkowo sprzyjał muzykom. W pewnym momencie zerwał się na tyle, że do słuchaczy dochodził trzask niezamkniętych drzwi w budynku szkoły wyższej i odgłos bardzo cichego gwizdu z długich korytarzy. Zapadał zmierzch. W pewnym momencie między multiinstrumentalistów wbiegł szary, gruby kociak. Przebiegł niczym baletnica kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą, po czym uczynił w tył zwrot i wybiegł z centralnej przestrzeni placu. Napięcie wśród słuchaczy malało. Jedni przynieśli z sąsiedniego dziedzińca smaczne, niepasteryzowane piwo, inni – zwłaszcza pary – usiedli po drugiej stronie ulicy pod murem Powązek, a do słuchających koncertu dochodziły ich ciche rozmowy i śmiechy. W pewnym momencie między rzędami krzeseł pojawiła się młoda, jasnowłosa kobieta z dzieckiem w wózku. Siedzący nie patrzyli na nią życzliwie. Kobieta nachyliła się nad maluchem i wyszeptała: „jesteśmy na koncercie i nie będziesz mógł śpiewać tyle co zawsze”. Inteligentnie wyglądający bobas skupił na dochodzących ze sceny brzmieniach całą swoją uwagę. Najpierw nieśmiało, potem coraz raźniejszymi dźwiękami włączał się w przestrzeń muzyki. Czynił to z ogromnym wyczuciem i subtelnością. Można by powiedzieć największy znawca muzyki nie potrafiłby lepiej włączyć się tę niezmiernie trudną do zapełnienia przestrzeń, tym bardziej dziecięcą wokalizą. Gdy zyskał sympatię skonsternowanych dorosłych… znudziło mu się i zasnął.
Doświadczenie słuchania i obecności w oryginalnej przestrzeni na pewno zasługuje na odnotowanie.
Czy należy napisać o zastrzeżeniach? Może tak. Organizatorzy przepraszali, że jest za jasno i wyświetlane fotografie na początku były słabo widoczne. Wystarczyłoby zadaszenie lub większy ekran, aby problem rozwiązać, bez konieczności zmiany godziny koncertu na późniejszą. Zastrzeżenie drugie jest moją wyłączną impresją. W pamiętnikach Strawińskiego można przeczytać jak w jednej z sal koncertowych tamtejszy woźny zwrócił mu uwagę: „Maestro, jak komponujesz jakiś utwór pierwsze takty muszą być bardzo głośne. Inaczej publika nie wie, że trzeba skończyć rozmowy i zacząć słuchać”. Kompozytor najpierw nastroszył się, potem roześmiał, ale od tej pory wszystkie utwory rozpoczynał w ten właśnie sposób. Tak więc zastanawiam się jak przebiegłby koncert Latecki Ensemble w myśl powyższej reguły? Czy publiczność zgromadzona w przestrzeni obok starych Powązek na ulicy Spokojnej nie powinna zostać zalana dźwiękiem w sposób niedający słuchaczowi wytchnienia?
Zachowanie malucha w wózeczku przekonało mnie, że mogę nie mieć racji i liczy się niezamierzony efekt recentywizmu – filozoficznego poglądu, który głosi, „iż świat rodzi się za każdym razem na nowo (a recentiori), wraz z doświadczeniem, pomimo iż już raz w jakiś sposób istniał. Recentywizm odrzuca idee powtarzalności zdarzeń, przeżyć poznawczych, uczuć i faktów artystycznych; uznaje pierwotność i jednorazowość powyższych fenomenów oraz przyjmuje zasadę, że opis zjawisk – choć gramatycznie możliwy we wszystkich czasach – pozostaje wyłącznie w czasie teraźniejszym; wyklucza tym samym możliwość identyfikacji i deskrypcji przeszłych zdarzeń oraz przewidywania przyszłych”.