Szanowni Państwo, wybory prezydenckie już za pięć dni, tymczasem badacze opinii publicznej alarmują, że wciąż ogromna jest liczba obywateli „niezdecydowanych”. Może jest to spowodowane charakterem kampanii wyborczej? Do kogo właściwie skierowane są filmy i hasła wyborcze? Jakie stoją za nimi wyobrażenia o tym, kim jest współczesny Polak, jaka jest współczesna Polska, kim są wyborcy? Jak należy rozumieć symbole i metafory zawarte w wyborczych materiałach? Czy naprawdę powstaje zlepek, collage i zabawa w przekaz informacji? Jeśli tak, to – gdybyśmy spróbowali dodać kampanie wszystkich kandydatów do siebie – jak wyglądałby ten idealny, polski wyborca? A może to już tylko „frankenstein” przy urnie wyborczej?
Zapraszamy do lektury tekstów, których znakomitymi Autorami są: Wiesław Godzic, medioznawca, oraz politolodzy: Agnieszka Rothert i Kazimierz Kik.
Ponadto na temat wyborów prezydenckich wypowiada się profesor Zbigniew Pełczyński w pierwszym tekście z cyklu „Widziane znad Tamizy”, pt.: „Wybory prezydenckie – dylematy obywatelskie”.
Redakcja
WIESŁAW GODZIC: Nieprzedstawiony świat spotów 2010
AGNIESZKA ROTHERT: Spotkanie politycznych dziewic
KAZIMIERZ KIK: Hiphopowiec Napieralski i uschnięte dęby
* * *
Nieprzedstawiony świat spotów 2010
Mówi się o kampanii prezydenckiej 2010 roku, że jest „wizerunkowa”. To pogląd fałszywy, bo wizerunek to nie tylko obrazek postaci. W tym, co się dzieje obecnie w naszym życiu publicznym powinniśmy dostrzec raczej kampanię „portretową”: gdy na przykład widzimy twarz kandydata w zbliżeniu, wypełnia ona cały ekran, a kandydat mówi wprost do kamery, czyli do mnie. Tak próbuje przekonać nas do siebie Grzegorz Napieralski. Nachodzi wtedy człowieka refleksja, że najwięcej głosów w takim wyścigu zdobyłby średniej klasy aktor. Taki, którego twarzy z niczym szczególnym nie łączymy. I taki jednocześnie, którego mimika może być powiązana z względnie trwałymi, często rozmaicie pojmowanymi, wartościami.
Jeśli już zza tych twarzy pokazuje się jakaś Polska, to jej adresatem jest raczej stereotypowy i globalny mieszkaniec naszej planety. Rzadko Europejczyk, bardzo rzadko Polak. W konserwatywnej wersji spotów dźwięczał mu w uchu Szopen, zamieszkiwał ów ziomek w szlacheckim dworku i namawiał dąb Bartek do prezentacji historycznych doświadczeń. W wersji nieco mniej konserwatywnej kandydat uczył się, demonstrował przeciwko niedobrej władzy (za co szedł do więzienia) i otoczony był wianuszkiem dzieci. Znamy, rozumiemy, ale nie wiemy, czemu ma to służyć.
Stereotypy są powielane i używane w zdecydowanej większości spotów. Gdy tenże Bronisław Komorowski w odpowiedzi na pytanie „Co w życiu jest najważniejsze” stwierdza, że są to: „odwaga, no i rodzina – pewnie inaczej nie dostałbym kolacji”, to dostrzegam – oprócz średnio zabawnego dowcipu – także próbę pomniejszenia i bagatelizowania roli kobiety w społeczeństwie. Namawiam kandydata, żeby wykazał się superodwagą, postawił się i przygotował kolację dla całej rodziny.
Gdyby kandydat chciał tę rolę zmieniać, to powinien wyraźnie zaznaczyć ten fakt – tym bardziej, że z obrazami kobiet nie w Polsce jest dobrze. Przypominają się tezy feministek o tym, że ekranowa kobieta w filmie hollywoodzkim nie miała prawa przekazywać odbiorcy swojego fizycznego punktu widzenia w przestrzeni ekranowej. W polskiej kampanii nie istnieją takie dylematy: bo nie ma kobiet-kandydatek a panie rzadko goszczą na ekranie. Brakuje (poza tymi, które podają wazę z zupą) matek, żon, kochanek, szalonych dziewic, lesbijek. Żadnej z tych grup nie zobaczymy – no może oprócz śpiewających nastolatek, wielbicielek kandydata lewicy. A jednak kobiety są obecne w tej kampanii. Ot, choćby szefują sztabom wyborczym i kompetentnie wypowiadają się w mediach. Drogie Panie, nie rozumiem, dlaczego pomagacie budować świat prymitywnych podziałów, w którym z góry ustawione zostałyście na straconej pozycji.
Ten prymitywnie mizoginiczny świat zmierza do ślepej uliczki także z powodu formy prezentacji. A tu króluje statyczna gadająca głowa wespół z dynamiczną formułą teledysku: kandydat mówi, a potem kilka szybkich ujęć ZOMO, pałowania, papieża, łanów pszenicy, Krakowa i Warszawy. Nieliczne wyjątki (porównanie powodzi sprzed lat z obecną katastrofą w spocie Kornela Morawieckiego oraz zabawy w piaskownicy Korwin-Mikkego) obrażają intelekt odbiorcy: przekaz miał być prosty, a stał się prostacki.
Obawiam się, że jest tak, jak przed laty u Wojciecha Młynarskiego: te puzzle nijak mają się do rzeczywistości. W piosence istniała jeszcze możliwość wyboru: tworzyć obraz abstrakcyjnej rzeczywistości czy porównywać go ze światem realu. Dla dzisiejszego odbiorcy nie ma już takich wątpliwości. Żadne tam lukrowane obrazki w świecie, w którym każdym może zrobić film aparatem komórkowym i zaprezentować go za darmo milionowej widowni.
Kampania portretowa 2010 roku nie mieści się w dobrze znanym i rozpoznanym kanonie „światów nieprzedstawionych”, gdzie chodziło o zdzieranie zasłon po to, żeby odsłonić „prawdę”. Książka Adama Zagajewskiego i Juliana Kornhausera z lat 70. pokazywała, że fabuła ówczesnych dzieł pozostawiała całe obszary świata nie tkniętego refleksją, a przyczyną tego stanu była cenzura państwo-partyjna (jak i autocenzura twórców). W tegorocznym wyścigu o prezydenturę jest pozornie lepiej, a naprawdę – gorzej. Kandydaci bowiem przybrali maski świętoszków i mizdrzą się do Szarego Wyborcy. A to mówią: jestem jednym z Was i też potrafię wstać o piątek rano, albo kupuję jabłka na straganie (Napieralski). Tylko po co wtedy ubranko sejmowo-kościelne? Albo pretendent do najwyższego urzędu przekonuje, że podróż koleją podmiejską nie jest mu obca (Kaczyński). Wówczas przekornie pytamy kandydata czy jechał w brudnym wagonie na stojąco o siódmej rano; czy wie, w jaki sposób kupuje się bilet i ile kosztuje? Jeszcze inni uwielbiają rezygnować ze swojego hobby i deklarują, że od dziś nie będą strzelać do zwierząt, a niewykluczone, że im pomogą w przyszłości.
Wyborcy zaś na widowni śmieją się w kułak ze scenicznych aktorów. Widzą fałsz iluzji i komedyjek przebierańców. Garnitur od Hugo Bossa zawsze źle ułoży się na topornej sylwetce chłopa, podobnie jak „casual suit” na grzbiecie faceta, który zawsze respektował „dress code”. Chce się krzyknąć: bądźcie sobą, nie udawajcie przed samymi sobą, że pretendujecie do bycia kimś innym; dbajcie o wizerunek, a nie tylko o portret. Ale właściwie nie ma potrzeby krzyczeć: Polska po wyborach nie obudzi się radykalnie inna. Powiększyć się może jedynie dystans między Nami i Nimi; między odległymi politykami, nie wsłuchującymi się w głosy elektoratu a wyborcami, którzy przestaną mówić, a zaczną szemrać lub zamilkną na dobre.
* Wiesław Godzic, medioznawca, wykładowca SWPS w Warszawie.
* * *
Spotkanie politycznych dziewic
Zanim nakręcono spoty wyborcze, nasze bogate partie przeprowadziły zapewne badania fokusowe, by określić dokładny target, idealnego przedstawiciela elektoratu, do którego przemawiają. Jeżeli rzeczywiście takie badania zostały przeprowadzone, to ich wyniki – zakładając, że rzeczywiście wpływały na treść spotów – nie świadczą o nas najlepiej.
Dla wyborcy Bronisława Komorowskiego najważniejsze są zatem, jak się okazuje, wartości rodzinne, tradycja i przeszłość kombatancka. I nic więcej.
Jarosław Kaczyński rozmyśla z kolei o dębie Bartku – co zresztą uważam za udaną metaforę przeszłości i przyszłości Polski. Niestety, idąc dalej, napotykamy już starą, dobrą zabawę, czyli biało-czerwony wiec, na którym stanowczo się podkreśla, że Polska jest najważniejsza, Polacy powinni decydować o Polsce, a Niemcy o Niemczech. Nie można tego określić inaczej, jak tylko nacjonalizmem. Brakuje tylko porzekadła „Polska dla Polaków” i bylibyśmy w domu.
Wyborczą trójcę wieńczą spoty Grzegorza Napieralskiego. Jestem osobą niemuzykalną, umiem jednak określić, kiedy piosenka wpada w ucho, a kiedy je najzwyczajniej męczy. Kandydat SLD sądzi najwyraźniej, że jego elektorat nie potrafi nawet tego. Dlatego melomani-wyborcy kończą z takim, a nie innym materiałem muzycznym.
W dodatku wszyscy kandydaci obrali drogę schlebiania gustom publiczności, wyborczego „Tańca z gwiazdami”. W wyniku usilnych poszukiwań „złotego środka”, czy raczej „złotej przeciętnej”, nasze ugrupowania, jedno po drugim, przekształcają się w partie wyborcze typu „catch-all” i moszczą się wygodnie w politycznym centrum. Dlatego oglądając niedzielną debatę czterech kandydatów i chcąc wyłuskać różnice, lub choćby niuanse w poglądach naszych kandydatów, trzeba było siedzieć z uchem i okiem przyklejonym do telewizora. Wszystko przebiegało w dobrze nam znanej, ciotczynej atmosferze: „Właściwie to chcemy dobrze, ale wyjdzie zapewne jak zwykle. Aczkolwiek chcemy, chcemy, żeby Polacy byli szczęśliwi, rozmnażali się w sposób bezstresowy, żyli w przyjaznym i skutecznym państwie”.
Wszyscy kandydaci opowiadali o przyjaznym państwie, o odbiurokratyzowaniu i usprawnianiu usług. Rozumiem to i popieram, ale pozwalam sobie również zauważyć, że wszyscy czterej panowie rządzą albo już rządzili Polską. Ja natomiast miałam w niedzielny wieczór nieodparte wrażenie, że oglądam spotkanie czterech dziewic politycznych, które nie poczuwają się do żadnej odpowiedzialności za swoje rządy. Z ekranu telewizora wyzierało jednoznaczne przesłanie, jakoby Polską od kilkunastu lat rządziły bobry, o których odpowiedzialności sporo ostatnio się mówiło przy okazji powodzi. Niestety, przespałam moment, kiedyśmy te bobry wybierali do Sejmu.
W krajach zachodnich pojawia się dziś refleksja nad tym, jak zmienić sposób działania partii politycznych, żeby mogły powrócić do swoich korzeni społecznych. Utrata takich korzeni ma bardzo negatywne konsekwencje dla mobilizacji wyborczej i uczestniczenia w życiu publicznym. Polacy także szukają swojej reprezentacji politycznej. Szukamy partii, które będą reprezentowały nasze poglądy i interesy, które mają tworzyć na ich podstawie program odpowiadający konkretnym zapotrzebowaniom społecznym i które będą ponosić za niego odpowiedzialność. Na tym, przynajmniej w założeniu, opiera się bycie obywatelem i polityka parlamentarna.
Niestety, to, czyje interesy reprezentują partie polityczne, i w jaki sposób będą o nie dbały, pokazują oglądane dziś przez nas spoty wyborcze. Wykreowany przez nie wizerunek Polaka jest krzywym zwierciadłem, przed którym powinniśmy doznać smutnej autorefleksji. Nie liczmy, że uda nam się od niej odpocząć: wkrótce czyhają na nas wybory samorządowe i parlamentarne.
* Agnieszka Rothert, doktor habilitowana politologii.
* * *
Hiphopowiec Napieralski i uschnięte dęby
Kompletny jazgot, niedostosowany ani do czasu, ani odbiorców, ani do funkcji o którą chodzi – tyle nam wyjdzie, jeśli spróbujemy zebrać spoty i hasła towarzyszące trwającej kampanii prezydenckiej. Bo co prezydent ma do dębu Bartek lub hip hopu? Albo co mają piękne bliźniaczki – nawet jeśli utalentowane – do głowy państwa? Mamy do czynienia z dominacją marketingu nad polityką i formy nad nad treścią. Oraz chwytami, którymi można zarabiać najwyżej na popularność celebryty. Na pewno nie na godność prezydenta.
Zróbmy mały przegląd tego wyborczego hałasu. Slogan Grzegorza Napieralskiego o zmienianiu Polski jest oczywiście słuszny – tyle tylko, że rzucony tak sobie. Mógł go przecież sformułować każdy. To nie jest wyróżnik kandydata socjaldemokracji. Z kolei „Wybierz swój dobrobyt” Andrzeja Olechowskiego to zdanie zupełnie chybione. W normalnej sytuacji byłoby co prawda mądre, bo któż z nas nie chciałby wybrać swojego dobrobytu? Ale dziś tysiącom Polaków, cierpiących przez skutki powodzi, raczej trudno będzie się z tym hasłem utożsamić, skoro zagrożone są często ich podstawowe funkcje życiowe.
Mamy też Bronisława Komorowskiego, który w swoim spocie wyborczym mówi: „jeśli ktoś mnie pyta skąd jestem, odpowiadam: jestem z Polski”. Opowiada o tym, że jest zewsząd. Czyli z nikąd! To wyjątkowo tani chwyt pozyskania poparcia Polaków, którzy przecież doskonale wiedzą, że Komorowski pochodzi z Kresów.
Niezręczność Komorowskiego byłaby zapewne największą wpadką kampanii wyborczej, gdyby nie… film wyborczy Jarosława Kaczyńskiego z dębem Bartkiem. Wpadka jest wyjątkowa, bo podwójna. Nie tylko Paweł Poncyliusz tłumaczył dziennikarzom znaczenie filmu, twierdząc, że każdy mężczyzna powinien zasadzić dąb, ale „zapominając”, że wypadałoby również, by spłodził syna i zbudował dom. W dodatku zasadzony przez Jarosława Kaczyńskiego dąb usechł.
Ten ostatni jest zresztą w swojej kampanii wyborczej zapewne najbardziej schematyczny ze wszystkich kandydatów. Hasło „Polska jest najważniejsza” to przecież cały on: silne państwo, czyli IV Rzeczpospolita, ze wszystkimi reprezentacjami: policją, prokuraturą – ale wszystko podane tak, by nie nazwać rzeczy po imieniu. Problem w tym, że dzisiaj, w XXI wieku, nowoczesnej Polsce jest potrzebne nie silne państwo, ale silne społeczeństwo obywatelskie. Społeczeństwo jest tym silniejsze, im słabsze jest państwo. To zatem kolejny zabieg wyborczy, który nie odpowiada rzeczywistym potrzebom Polaków.
Gdyby sami politycy, a nie marketingowcy, wymyślali strategie, takich wpadek na pewno by nie było. Nie byłoby „Polaka zewsząd”, nie byłoby uschniętego dębu i mężczyzny bez syna, nie byłoby hiphopowego prezydenta. Dominacja marketingowców wynika jednak – niestety – z kompletnego braku wizji prezydentury wśród kandydatów. Politycy nie mają własnych wizji, którymi byliby przesiąknięci, które by z nich biły – może z wyjątkiem Jarosława Kaczyńskiego, którego marketingowcy skłonili do wyciszenia i nie artykułowania wizji, która została odrzucona przez Polaków w 2007 roku.
Wizji politycznych, o których mówię, zresztą być nie może, bo w obecnej kampanii biorą udział nie kandydaci polityczni, ale partyjni. Ugrupowania postanowiły ich na posterunku, zgodnie z hasłem: „ty masz starać się dla partii o to stanowisko”. W związku z tym nie mogą to być autonomiczni, samodzielni, autonomiczni jakościowo politycy. Stanowisko ma być zdobyte dla partii. To partia decyduje, kim mają być.
* Kazimierz Kik, profesor politologii.
* * *
* Autor koncepcji numeru: Jarosław Kuisz
** Współpraca: Tomasz Jarząbek i Ewa Serzysko
*** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk
„Kultura Liberalna” nr 75 (25/2010) z 15 czerwca 2010 r.