Łukasz Jasina
W środku Europy, czyli podróż do miasta białoruskiego nie będącego Mińskiem (tak, tak)
Jak tu pisać o białoruskim mieście niebędącym Mińskiem? Nie wiem. Pisanie o tym kraju, leżącym podobno w „środku Europy” (jak zapewniają nas liczne przewodniki turystyczne, choć konkurencyjne „centra” znajdują się w Polsce, na Litwie i Ukrainie), to zawsze intelektualny „hardkor”.
Mińsk jest do opisania łatwy. Mam przyjaciela, który go uwielbia – bo ciekawe jest stołeczne „megapolis”, jak ostatnio państwowa telewizja określa stolicę regularnie. I to chyba bez sarkazmu. Metro jest i duże domy przy głównej ulicy. Są zabytki, dworzec „żelaznodrożny” i lotniczy. Życie tańsze. Gdyby nie moja niechęć do pewnych wzorców kulturowych, już bym tam mieszkał. Taniej. Mińsk można więc uwielbiać, albo nienawidzić.
Gorzej z Baranowiczami. Krytycy reżimu Łukaszenki nie mają czego skrytykować, bo budowli postsowieckich mało, a naród przyjazny. Wielbicie Łukaszenki także swoich artykułów miastu na Polesiu nie poświęcają, bo to „dziura straszna” i do chwalby pierwszego prezydenta niepodległej Białorusi nieprzydatna.
Ponieważ po raz pierwszy w życiu w mieście owym wysiadłem, z pomocą przyszła mi historia. Nie ma jej tam zbyt wiele: miasto jest produktem rozwoju kolejnictwa w carskiej Rosji. Blisko stąd było i do Mińska, i do Brześcia, i nawet do Kowla. Powstał więc kolejowy węzeł. Kolejarze osiedlali się tu, a zawód to za cara i sanacji był poważany. Kwitło osiedle.
Przed wojną mieliśmy tu nawet rozgłośnię Polskiego Radia – jako jedyny przetrwał jej maszt. Stalin podarował go rozgłośni raszyńskiej.
Po 1945 roku przyszła rzeczywistość radziecka. Bardzo sprawnie. Nie było tu zbyt wielu radziwiłłowskich pałaców i barokowych kościołów do zburzenia.
Na centralnym placu miasta dominuje siedziba lokalnych władz i – jak dawniej – stoi Lenin. W bocznych uliczkach odnaleźć można wiele miniatur petersburskich pałaców. Kiczowate kopie doryckich, jońskich i korynckich kolumnad dziwnie wyglądają na Polesiu… Choć załatane ulice upodabniają się do polskich deptaków, a miejsce swojskich knajp zajmują pizzerie, liczne pomniki Wielkiej Wojny Ojczyźnianej ratują wspomnienia stuprocentowo.
Mamy tu i uniwersytet. Państwowy zresztą, co w krajach dawnego Kraju Rad się liczy. Kampus przypomina gmachy lokalnych polskich szkół w Chełmie czy Białej Podlaskiej. Radosny. Młodzież też radosna. Gazetki ścienne ciekawe. Hymn Białorusi, regularnie na nich zamieszczany, brzmi jak wczesna poezja Janki Kupały. Radośnie po stokroć. Gdyby nie tematy niektórych referatów na konferencji opowiadających o ideologii niepodległej Białorusi (tej oficjalnej) pomyślałbym, że to Polska.
Gwoli odnotowania, pikiet z flagą trójkolorową i „Pogonią” nie stwierdziłem.
Sennie i radośnie, nie jak w Mińsku.
Wróciłem do Polski. Lublin przywitał mnie równie radośnie. W domu usnąłem. Po przebudzeniu włączyłem telewizor, a sobotni poranek sprzyja oglądaniu „telewizji śniadaniowej”. Wtedy sprzyjał aż nadto… W „Dzień dobry TVN” okazało się, że nasze przodujące zakłady „Porcelana Wałbrzych” wykonują reprezentacyjny serwis dla władz Białorusi. Pracy mieli sporo, bo to i elementów dużo, i robota misterna. Porcelana nasza ma dobra opinię na świecie wschodnim i zachodnim. Sosy z polskich sosjerek będą znakomicie smakowały gościom Aleksandra Grigoriewicza. W Europie Środkowo-Wschodniej zapanuje w ten sposób szczęście i radość.
* Łukasz Jasina, historyk, publicysta, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 75 (25/2010) z 15 czerwca 2010 r.