Po trzecim dzwonku zgasło światło i zabrzmiała uwertura. Jednak po stronie prawej, wysoko nad kanałem orkiestrowym, wciąż paliła się, dyndająca na drucie pod blaszanym kloszem, żarówka. Po stronie lewej, dokładnie naprzeciwko, w półmroku pojawiła się dłoń w białej rękawiczce. Po chwili dołączyła do niej druga. Razem poczęły gwałtownie gestykulować w kierunku źródła światła. Nerwowo, jakby palce chciały przeklinać. I żarówka zgasła. – Jak na „Rigoletta”, ciekawie się zaczyna – pomyślałem. I wtedy kurtyna poszła w górę.
Dekoracje okazały się być połączeniem tradycyjnego 3D z papier mâché i realistycznego (w miarę skromnych umiejętności autora) malarstwa na łopotliwym płótnie. W scenograficznych Włoszech pląsał tłum barwnie odzianych dworzan – przy czym trudno było oprzeć się wrażeniu, że kostiumy powycinano wprost z „Hołdu pruskiego” Jana Matejki. Ubrani w nie tancerze być może nie porwali temperamentem i techniczną finezją, zachwycili natomiast zaangażowaniem w wykonywaną od wielu lat pracę – średnią wieku panów w białych rajtuzach, baletkach i bolerkach oceniam na lat 50.
Gdy na scenę wszedł książę (z wyglądu i stroju Boy George), powitały go gromkie brawa. Podobnie kolejnych solistów. Choć orkiestra grała dość marnie, wszyscy śpiewali naprawdę dobrze, a spektakl sprawił mi wiele radości. Szczególnie zaś ucieszyło mnie to, że zdołałem rozwikłać zagadkę owej świecącej żarówki. Otóż za każdą z ważniejszych postaci – Rigolettem, Gildą, księciem, Magdaleną i Sparafucilem – przez całe przedstawienie „chodzi” punktowe światło. Reflektory obsługiwane są ręcznie przez fachowców w przepisowej odzieży, czarnych bluzach i białych rękawiczkach. Jeden z nich najwyraźniej zapomniał zgasić po próbie roboczą lampę. A dobry kolega próbował mu to uprzytomnić, nie zakłócając jednocześnie widzom przyjemności odbioru muzyki.
Opera:
Giuseppe Verdi „Rigoletto”
Opera Naţională Bucureşti
18 czerwca 2010 r.