Paulina Sieniuć
„Czas będzie się zdarzał coraz rzadziej”. O najnowszym tomie wierszy Ewy Lipskiej
Ewy Lipskiej przedstawiać nie trzeba – od przeszło czterdziestu lat gości (Gości? Nie, to niewłaściwe określenie), od lat zasłużenie jest jedną z głównych postaci polskiego (i nie tylko polskiego) Parnasu. Jej wiersze mają swoich gorących zwolenników, innym zaś – jak to bywa – ars poetica autorki „Sklepów zoologicznych” nie odpowiada. Wielbiciele cenią błyskotliwość poetyckich skojarzeń, a jednocześnie zgrzebność formy, ascezę słów; urzeka ich oryginalne zespolenie sfery sacrum i profanum, wymieszanie metafizyki z codziennym detalem w jedną, swoistą przestrzeń; wielbią socjologiczno-krytyczne podszycie utworów. Oponenci zaś niemal te same argumenty traktują jako zarzut, brak jest wierszom Lipskiej – mówią – wieloznacznego liryzmu, w miejsce dobitnie wyłożonej pointy chętniej widzieliby oni trzykropek, zamiast „mówienia wprost” klasyczne (albo i nie) pseudonimowanie, zamiast suchych, kanciastych słów ze „zwykłego języka” – miękkość, a może i brak konturowości metafory czy wizji.
O wiele ciekawsza i bardziej twórcza od niepodlegającego dyskusji orzekania o gustach w stylu „lubię / nie lubię” jest jednak analiza twórczości poety. Jeśli potraktujemy poezję jako szyfr, jako zagadkę do rozwiązania, to – nawet gdy dana fraza nie od razu wpada nam w ucho i w serce – utwór jawi się jako tajemnica, jako fascynujące zadanie duchowo-logiczne. Będące tym większym wyzwaniem, im bardziej konkretne uniwersum literackie jest „nie-nasze”, im większy czujemy opór przy pierwszej, intuicyjnej lekturze. Nie jest sztuką bowiem afirmować to, co przyswajamy bez żadnych oporów. Taka postawa – choć niesamowicie przyjemna i u każdego chyba najmilej widziana – jedynie utwierdza nas w starych przekonaniach, niekiedy też zdradziecko skutkuje niepogłębionym odbiorem, a na pewno nie powoduje transgresji. Autentyczne obcowanie z poezją jest przecież także przekraczaniem samego siebie, jest wchodzeniem w cudzą przestrzeń, jest próbą zrozumienia innego niż nam przypisany kodu. Co więcej, autentyczne obcowanie z poezją powinno także prowadzić do rozwikłania pytania, dlaczego dany kod nas odrzuca (jeśli tak się zdarzy), z jakiego to powodu wykluczamy siebie z tego utworu, skąd ta trudność naszej recepcji. Samo „bo to mi się nie podoba, bo wolę, jak…” nie wystarcza.
Akapit powyższy, co jasne, dedykuję wszystkim tym, do których poezja Ewy Lipskiej nie trafia – wszak fanów nie muszę przekonywać do konfrontacji (ci, którym w ogóle poezja jest obojętna, zapewne i tak nie będą czytali niniejszego artykułu, pomijam ich więc w swoim wywodzie). A okazja do zmierzenia się z dziełem tej autorki jest pierwszorzędna – oto bowiem w maju w księgarniach pojawił się najnowszy tomik poetki, „Pogłos”.
Zacznijmy od tytułu. „Pogłos”, jak czytamy w słowniku języka polskiego, oznacza po pierwsze: „zjawisko akustyczne polegające na przedłużaniu czasu trwania dźwięku, wywołane działaniem fal odbitych w pomieszczeniu zamkniętym”, po drugie: „zwielokrotnienie dźwięku” i po trzecie: „nawiązanie do czegoś, zwłaszcza w czyjejś twórczości”.
W najnowszym tomie poetyckim Ewy Lipskiej uparcie i nieustająco powraca przeszłość, zwielokrotniona w kolejnych utworach: „Życiorys”, „Co jakiś czas”, „Opera”, „Balkon”, „Razem”. W wierszu „Poeta” czytamy: „śnią mu się / opuszczone wyrazy kamienic. / Tłusty druk dzieciństwa”. Pojawiają się rozrachunki z tym, co już dokonane, minione: „Za mało mieliśmy odwagi / aby urodzić się jeszcze raz” („Ziemska siłownia”), „Życie mieliśmy piękne jak pożar. / W odpowiednim czasie nadjeżdżał / roztropny wóz strażacki” („Balkon”), „w młodości często chorowałem na operę. Operę tragiczną, która dosypuje do życia trucizny, przebija sztyletem strach, ginie w pojedynku, popełnia samobójstwo” („Opera”).
Najsilniej i niejako deklaratywnie przeszłość infekująca, wpływająca na teraźniejszą egzystencję, przeszłość, którą moglibyśmy określić jako czas przeszły niedokonany, wybrzmiewa w utworze dzielącym swój tytuł z całym tomem:
Droga pani Schubert, nie mogę wytłumić
powracającej przeszłości. Hałaśliwych kłótni
języków obcych. Nie mogę wyciszyć głośnej
gorączki naszych rozpalonych głów. Ucieczek
z domu. Przenikliwych zapachów pogrzebów
i mięty. Życia w cudzysłowie. Nie mogę wyizolować
mniejszości z krzyku większej całości. Co mówi na
to lekarz? To tylko nie leczony, chroniczny pogłos.
Podmiot liryczny tomu nie wyleczył się z przeszłości, pogłos doświadczeń, dawnych myśli anektuje, naznacza, może nawet zniewala teraźniejszość. Podmiot chciałby się uwolnić, wyzwolić spod władzy owego pogłosu – nieprzypadkowo w wierszu „Życiorys” jako refren pojawia się fraza: „Potem ucieczka. Jeszcze raz ucieczka. / I znowu ucieczka”. Ucieczka zakończona niepowodzeniem, ucieczka niemożliwa, ucieczka wciąż ponawiana.
Pogłos przeszłości chwieje poczuciem czasu: „Czas będzie się zdarzał coraz rzadziej. / Będzie coraz krócej. Coraz mniej” („Martwa natura”), „Czas stchórzył i zaszył się w Schaffhausen / szwajcarskim uzdrowisku. Pod tykającym / wodospadem. // Zawsze było nie w porę. Za wcześnie. Za późno” („Balkon”). Oto wspomnienia miłosne sąsiadują zjednoczone ze śmiercią – „[wierzyliśmy – przyp. P.S.] w śmierć która była / tylko innym rodzajem miłości”. Entropia („Martwa natura zaczyna się psuć / Rdzewieją śruby irysów”) to zwierzę, które trzeba oswoić, ujarzmić niemal i udomowić, jak w wierszu „Przed sklepem”: „Śmierć prosimy zostawić przed sklepem / Uwiązaną na smyczy. Najlepiej w kagańcu”. Wedle kanonicznego rytmu Erosa i Thanatosa śmierć i miłość wynikają z siebie nawzajem: „A ona czasem [śmierć – przyp. P.S.] szczeknie. / Szarpnie cię za rękaw. / Albo zakocha się w tobie / na śmierć”. Śmierć, miłość i ów obejmujący oba te zjawiska-pojęcia czas to kluczowe słowa tego tomu, często pojawiające się obok siebie, jak w wierszu „Co jakiś czas”: „Co jakiś czas wraca miłość i / niewidome noce podczas których / możemy liczyć jedynie na dotyk […] Co jakiś czas ktoś grzebie w kieszeniach / naszej śmierci. W lęku który / drze się jak ptak na ostrym dyżurze”. Śmierć i miłość konstruują świat podmiotu mówiącego, który dopowiadają, dookreślają inne dwa istotne tu pojęcia: „opera” i „ogień”. Ogień uczuć, a zarazem niszczycielski żywioł, emanacja destrukcji; opera jako przestrzeń ucieczki, sztuki, abstrakcji, ale też współegzystowania przerysowanej w formie miłości i śmierci.
Wracając do słownikowej trójdzielnej definicji pogłosu. Są w tym tomie i odwołania do ludzi kultury i sztuki – Schuberta, Verdiego, Józefa Rotha, Jeana Chardina, Gustave’a Courbeta, Cézanne’a. To jednak tylko przywołane konteksty – niewątpliwie autorka pozostaje samodzielnym twórcą, nazwijmy to wewnątrzsterownym, wymienione nazwiska są jedynie kolejnymi elementami jej osobistego asamblażu. Jest wreszcie i owo pogłosowe zwielokrotnienie dźwięku w finale tomiku, a zarazem w zwieńczeniu poruszającego wiersza „Mój kraj”:
Mój kraj wygląda dzisiaj jak
nieogolona kopalnia
Ubogi pejzaż. Prawie bankrut.
Źle spał. O czym donosi
poranna prasa.
Na parkanie blizna
po plakacie:
historia nie podlega reklamacji.
Dziewczynka na długiej łodydze
biegnie w nieśmiertelność duszy.
Mój kraj idzie przez kraj
z wytatuowanym na
grubej owłosionej łydce
orłem
który
próbuje wzlecieć
próbuje wzlecieć
próbuje wzlecieć.
Wiersz ten, wraz z inicjalnym utworem „Mówię do mojego kraju”, stanowi klamrę spinającą podróż przez prozę życia i emanacje niezwykłości czy absurdu, poprzez śmierć i miłość. Wyznacza też wspólny mianownik poezji Ewy Lipskiej, łączy „Pogłos” z poprzednimi tomami tej poetki – nadal krytycznej analizie podawany jest tu świat masowej anonimowości, miejskiego standardu, papki polityczno-medialnej: „Wściekły czas obywatelu. / Uporczywy kaszel mebluje / nasze płuca. I nie daje spać. // Sęp zaplątany w kablach polityki / wywołuje spięcie” („Logo”). Wszak „szerzy się epidemia miast” („Balkon”), a „wokół nieprawdopodobna ilość dnia / który puchnie od ukąszeń sterydów” („Myjnia samochodowa”). Choć, jak mówi ptak z wiersza „Szpak”: „nie opłaca się inwestować w poezję. / Liczy się krzem. Złoto. / Może jeszcze nieruchomości”, poeta – nawet jeśli (a może przede wszystkim) uwikłany w przeszłość, naznaczony chronicznym pogłosem i innym wymiarem czasu – „żyje w schronisku dla słów”, czuje potrzebę „mówienia do swojego kraju” słów mocnych, gorzkich, sarkastycznych.
Nie mam złudzeń, że udało mi się choć w połowie zarysować możliwości interpretacyjne utworów z najnowszego (a przecież niewielkiego!) tomiku poetyckiego Ewy Lipskiej, nie wspomniałam wszak o wirtuozowskich zestawieniach słownych, które wybijają wyrazy z bezpiecznej orbity, nie pochyliłam się nad minicyklem listów do „drogiej Pani Schubert” ani nad wieloma innymi, jakże istotnymi tropami. Przygoda rozszyfrowywania zagadki poetyckiej może (i powinna) trwać bardzo długo, artykuł z kolei nie może przemieniać się w rozprawę naukową, powinien natomiast zostawiać czytelnikom miejsce na ich własne analizy, na prywatne potyczki z dziełem. Zachęcam więc do poetyckich dociekań, zalecając jednak ostrożność – niech przestrogą nam będą słowa autorki „Pogłosu”, które padły w rozmowie z Jarosławem Mikołajewskim („Wysokie Obcasy”, 2004):
„Nie mam potrzeby dowiadywać się od nich [krytyków – przyp. P.S.] czegokolwiek. Mam poczucie, że autor jest niekiedy pretekstem dla wyrażenia poglądów lub filozofii krytyka. Czasami autor dowiaduje się ze zdumieniem, pod wpływem jakiej filozofii pisane są jego wiersze. Ja już czytałam o wpływach Heideggera i Tomasza z Akwinu. Było to w czasach, kiedy jeszcze nie czytałam dzieł filozoficznych.”
Książka:
Ewa Lipska, „Pogłos”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010
* Paulina Sieniuć, redaktorka, krytyk literacki i filmowy.
„Kultura Liberalna” nr 77 (27/2010) z 29 czerwca 2010 r.