Łukasz Kowalczyk

„Tańcz głupia, tańcz” albo épatée la bourgeoisie. Open’er 2010

Pierwszy raz „Jezioro łabędzie” wystawiono w Polsce w roku 1900. Ostatni raz – wczoraj, niedługo przed świtem. Muzyka trwała zaledwie kilka minut, ale była to, niewątpliwie, jedna z najbardziej spektakularnych w naszym kraju inscenizacji tego baletu. Nie z uwagi na choreografię lub aranżację (brak obu) czy osobę reżysera (Fat Boy Slim) ani na wykonanie instrumentalne (orkiestra symfoniczna, playback), lecz dzięki dokonaniom tancerzy. Grunt był śliski, jego poziom nierówny, a mimo to zgrany do cna zespół kilkudziesięciu tysięcy tańczących w lekkich, choć pełnych energii passes, doprowadził tegoroczny Open’er do końca.

Tuż przed Czajkowskim sprężynowaliśmy posłusznie, ponaglani laserowym bykowcem i powarkiwaniem wielkich jak stodoły głośników. A żeby w ogóle dotrwać do Fat Boy Slima trzeba było przecież wykopać się spod lawiny gitarowych riffów Death Weather i uniknąć ciosu nordyckiej pieści wokalnej Howlina Pelle Almqvista z The Hives. A wcześniej – nie dać się zagryźć Skin ze Skunk Anansie. Co prawda, na koniec, Skin polizała przyjaźnie swojego gitarzystę, ale wcześniej bezapelacyjnie miała ochotę zatopić w kimś zęby. Warczała. Z kolei jeden z poczciwych wujków z Cypress Hill wykonując „I wanna get high”, doznał kontrolowanej zapaści (rzężenie, pokładanie się na deskach) od palenia papierosa, który miał udawać skręta. Tylko Tricky jak zwykle nie zwracał na nikogo uwagi, pobekiwał głucho do mikrofonu i ograniczył się do wpuszczenia na scenę kilkudziesięciu osób, których potem nie bardzo potrafił na powrót wygnać z raju.

Muzycznie Festiwal w tym roku był, moim zdaniem, najlepszy w historii. Nie zmienia to faktu, że dojmującym wrażeniem wyniesionym tego lata z lotniska Babie Doły pozostanie poczucie zastraszania przez artystów.

Nie wystarcza, że zalewają nas dźwiękiem i obrazem, dźgają światłem i że jesteśmy od tego z roku na rok coraz grzeczniejsi. Zaczęli się srożyć in personam. W zeszłym roku tylko Prodigy przerwało grę przed samą kulminacją transowego setu i odmówiło wznowienia póki osiemdziesięciotysięczny tłum nie ukląkł przed nimi jak jeden mąż, co mogło zaniepokoić uważnego czytelnika biografii Kaliguli. W tym roku podobne autorytarne komendy (w lewo, w prawo, ręce w górę, na boki, krzyczeć, zamknąć się) i mniej lub bardziej pieszczotliwe obelgi weszły do standardu.

Ale drżyjmy, dajmy się zadziwiać i zaskakiwać kolejnym hołubcem przeznaczonym nam do wycięcia. Dużo to, w każdym razie, większa frajda niż świadomość, że to taki sam marketingowy lukier, jak odwieczna kupiecka uprzejmość stosowana przez gospodarzy innych kramów, sprzedających bardziej namacalne dobra. I że tak naprawdę to oni muszą tańczyć, jak my im zagramy.

* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek Redakcji „Kultury Liberalnej”.

„Kultura Liberalna” nr 78 (28/2010) z 6 lipca 2010 r.