Szanowni Państwo, wybory prezydenckie rozstrzygnięte, lato w pełni, a mimo to gorące spory o to, co wydarzyło się 10 kwietnia nie ustają. Podejście „sine ira et studio” wydaje się nie do osiągnięcia. A jednak wszystko wskazuje na to, że już gorączkowo spisujemy nową wersję najnowszej historii Polski. Czy w liberalnej demokracji jest jednak w ogóle sensowne oczekiwanie jednej interpretacji wydarzeń? Co kryje się za propozycją, by utworzyć wspólną komisję, badającą przyczyny katastrofy? Jak długo jeszcze będzie to temat ostro dzielący polską scenę polityczną i niemal całkowicie przesłaniający inne problemy kraju?
Zapraszamy Państwa do lektury Tematu Tygodnia. Otwiera go artykuł Romana Kuźniara – Autora koncepcji dzisiejszego numeru. Następnie temat podejmują i polemizują: Aleksander Smolar, Zdzisław Krasnodębski i Jacek Żakowski.
Redakcja
1. ROMAN KUŹNIAR: Jak Powstanie Warszawskie
2. ZDZISLAW KRASNODĘBSKI: Stłumienie, ograniczenie, reglamentacja
3. ALEKSANDER SMOLAR: Problem pasji
4. JACEK ŻAKOWSKI: Wehikuły awantur, szarże na czołgi
* * *
Jak Powstanie Warszawskie
„W polityce trzeba nie żałować wysiłku, trzeba wszystko zrobić, żeby się nie omylić. Bo omyłka często bywa zbrodnią. Ludzie chcą kierować losami Polski, a nie mogą się zdobyć dla niej na tyle poświęcenia, żeby się czegoś nauczyć, żeby jej położenie zrozumieć, żeby głębiej zastanowić się nad wartością tego, co jej starają się narzucić. I później mówi się: „Ależ oni jak najlepiej chcieli!…”
Prezydent Lech Kaczyński albo nie znał tej myśli Romana Dmowskiego, albo jej nie chciał rozumieć. Z jego rozlicznych wypowiedzi wynikało, że znacznie bliższe było mu zdanie wypowiadane jako argument przez młodocianych zwolenników wybuchu Powstania Warszawskiego: „przynajmniej wszyscy umrzemy na miejscu”. Wtedy umarli oni i umarła duża część ludności Warszawy, której nie pytano, czy chce umierać w taki sposób. Śmierć Lecha Kaczyńskiego i 95 współpasażerów samolotu Tu-154 pod Smoleńskiem była w metaforycznym sensie wpisana w psycho-intelektualny klimat, w którym zanurzony był zmarły tragicznie Prezydent. Lech Kaczyński znany był z zamiłowania do przegranych bitew i powstań, do ich martyrologicznej strony. Nigdy nie wspominał, że mogły być rezultatem błędu, złej kalkulacji czy braku należytego przygotowania. Nie były dlań lekcją, z której następne pokolenia powinny były wyciągać jakieś wnioski. Wprawdzie bardzo często powtarzał, że nie należy bać się trudnej prawdy, że są w Polsce tacy, którzy jej unikają, ale nigdy tego nie brał do siebie. Wolał „dobrze chcieć”.
Środowisko polityczno-opiniotwórcze byłego Prezydenta zachowuje się bardzo podobnie w podejściu do sprawy smoleńskiej katastrofy. W zachowaniach, wypowiedziach, inicjatywach, domaganiu się przeprosin przez przedstawicieli tego środowiska widać wyraźnie chęć niedopuszczenia do „trudnej prawdy”, której instynktownie wielu z nich się domyśla. Aby do niej nie dopuścić, stosuje się taktykę ucieczki do przodu, albo też, dla odwrócenia uwagi, wykrzykuje się żargonowe słowa: „łapaj złodzieja”. Pod ścianę został postawiony obóz rządowy, który najpierw „nie zapewnił bezpieczeństwa” Prezydentowi RP, a następnie, wspólnie z Rosjanami usiłuje zatrzeć ślady, jeśli nie przestępstwa, to karygodnego zaniechania.
W skrajnej postaci przedstawiciele i sympatycy tego środowiska posuwają się do insynuacji lub tylko „niewinnego” przypuszczenia, że mógł to być zamach. Najczęściej przyjmuje to formę zastrzeżenia: „ja raczej nie przypuszczam, że to był zamach”, „to zapewne nie był zamach”. Dalszy ciąg znamy. Na różnych wiecach, przykościelnych tablicach, w Internecie czytamy lub słyszymy, że to była „POlityczna zbrodnia”, za którą stał „Komoruski” lub przedstawiany w niemieckim albo sowieckim szynelu Donald Tusk. Przywódcy i spin doktorzy politycznego środowiska, z którego wywodził się Lech Kaczyński, nigdy nie odżegnali się od tego rodzaju nikczemnych insynuacji, pochodzących od ich sympatyków – czyli wyborców. Przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że jest im to na rękę, ponieważ sytuuje ich w glorii „współmęczenników” smoleńskiej tragedii, przysparza współczucia i poparcia, a przede wszystkim jest formą moralnego szantażu wobec inaczej myślących. Pokazuje to dobrze reakcja na niedawną wypowiedź posła Palikota w tej sprawie.
Rząd i media dały się perfekcyjnie zaszantażować tą taktyką, bo przecież nie wolno mówić źle o zmarłym (tylko jednym!) w tak tragicznych okolicznościach. Mówieniem źle o zmarłym jest tu stawianie hipotezy, która w świetle dostępnej wszystkim wiedzy i materiałów brzmi całkowicie inaczej. Wszystkie fakty, fakciki, tajemnice, szukanie winy po stronie naziemnych kontrolerów lotów czy innych sił, niezdolność kupienia przez Polskę od kilkunastu lat nowoczesnych maszyn lotniczych dla ważnych osób w państwie, są nieistotne w obliczu podstawowej okoliczności: w tych warunkach pilotom prezydenckiego samolotu nie wolno było lądować. Nie wolno! I tyle. Oczywiście, zbadać trzeba każdy detal, ale świetle tej okoliczności zasadnicze pytanie brzmi: dlaczego mimo wszystko podjęli próbę lądowania, dlaczego podjęli niedopuszczalne ryzyko katastrofy z takim pasażerami na pokładzie.
Dalsza część tej, jak na razie jedynej racjonalnej hipotezy mówi, że podjęli to ryzyko właśnie uwzględniając życzenie najważniejszych pasażerów lub tego jednego, najważniejszego. Bez stanowiska czynnika politycznego nie mogliby podjąć tej próby. Najwyższy czynnik polityczny był informowany zarówno o warunkach nad lotniskiem, jak i o zniechęcaniu z ziemi do lądowania oraz skłanianiu do lądowania w innym miejscu. Stało się tak, jak w ukochanym przez Lecha Kaczyńskiego Powstaniu Warszawskim. Jak wiadomo, latem 1944 roku, wbrew stanowisku starszych i bardziej doświadczonych, spróbowano tego powstania. Zwyciężyło „przynajmniej wszyscy pomrzemy na miejscu”. 10 kwietnia 2010 roku tym miejscem było lotnisko pod Smoleńskiem.
Lech Kaczyński jako prezydent nie miał szczęścia. Było tak do samego końca, a nawet później. Dwa dni przed katastrofą litewski Sejm w jego obecności odrzucił projekt ustawy umożliwiającej polską pisownię nazwisk litewskich Polaków. Chwilę potem była mgła pod Smoleńskiem i katastrofa samolotu wypełnionego po brzegi na życzenie prezydenta wybitnymi przedstawicielami polskiego życia publicznego. Wreszcie, chmura wulkanicznego pyłu w dniach poprzedzających pogrzeb, która uniemożliwiła przybycie wielu politykom ze świata. Jego zwolennicy nie mają uszu dla „trudnych prawd”, do mówienia których tak często wzywał tragicznie zmarły.
Nie tylko tragedia smoleńska została zawłaszczona przez jedno środowisko i to często w przejawach nienawiści i nietolerancji. Teraz usiłuje się jeszcze narzucić jedną wersję tych wydarzeń oraz przyczyn katastrofy. Stąd wołanie o rozliczenie z moralnej, politycznej i karnej odpowiedzialności za katastrofę. Stało się to nową formą politycznej poprawności. Można się obawiać, że będzie ona uniemożliwiać wyjaśnienie i ujawnienie prawdy o tej katastrofie. Temu służy ogień zaporowy, ustawiany przez zwolenników nowej martyrologii i teorii spisku. W obawie przed zlinczowaniem, nową formą politycznej poprawności wymuszanej przez zwolenników Lecha Kaczyńskiego, rząd i media mogą odrzucać to, co staje się także dla wielu Polaków oczywiste. W ten sposób pamięć o katastrofie smoleńskiej będzie taka, jak o Powstaniu Warszawskim. Będzie pamięcią o tragedii (zasilającą także niskie uczucia) z pominięciem błędów i omyłek, które do niej doprowadziły.
W tej sytuacji trzeba zapewne pozytywnie odpowiedzieć na postulaty powołania jakiejś nadzwyczajnej komisji, która zajęłaby się w pewnym momencie publicznym wyjaśnieniem przyczyn katastrofy. Jej prace nie będą łatwe i będą wyzwalać wiele, niestety, także złych emocji. Jestem jednak przekonany, że wbrew intencjom tych, którzy się domagają jej powołania doprowadzi ona do demistyfikacji wszystkich okoliczności tragedii i zapobiegnie podejmowanej przez zawsze „najlepiej chcących współmęczenników” próbie zafałszowania przyczyn i odpowiedzialności.
* Roman Kuźniar, politolog, dyplomata, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
* * *
Stłumienie, ograniczenie, reglamentacja
Dyskusja o tym, co stało się 10 kwietnia 2010 roku, była dotąd stłumiona, ograniczona, reglamentowana przez obóz rządzący. Brakuje dostępu do oficjalnych informacji na temat katastrofy (pod naciskiem opinii publicznej zorganizowana została bodajże jedna rządowa konferencja prasowa). Dodatkowo narzucono pomysł, by kwestia katastrofy nie była tematem kampanii prezydenckiej – choć przecież dla Polski nie było ważniejszego politycznie tematu. Dlatego dyskusja nad tragedią smoleńską odbywała się w zasadzie poza oficjalną sferą polityczną, przede wszystkim w internecie, w rozmowach prywatnych, dosłownie na ulicy. Dyskurs był tym żywszy, im bardziej starano się go ograniczyć. Tak Z tego zrodził się między innymi film Jana Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz. To on dopiero wywołał publiczną dyskusję, która od razu przekształciła się w nagonkę na jego twórców. Była więc to raczej meta-dyskusja niż dyskusja. Chodziło o to, czy w ogóle jakakolwiek dyskusja jest dopuszczalna, czy można formułować hipotezy inne niż te, które sugerowano od początku.
Polacy, którzy interesują się sprawami publicznymi, są w ocenie katastrofy podzieleni na dwie grupy, zależnie od tego, za którą wersją wydarzeń się opowiadają. Pierwsza grupa jest przekonana, że jedyną bądź główną przyczyną katastrofy była mgła i błąd załogi, która działała pod naciskiem prezydenta. Ta wersja, oficjalnie forsowana zaraz po wypadku, obecna była podskórnie w kampanii prezydenckiej, była rozpowszechniana za pomocą przecieków i służyła poniekąd uspokojeniu i wzmocnieniu elektoratu PO o Bronisława Komorowskiego.
Druga część Polaków odrzuca tę kanoniczną interpretację, najwygodniejszą z możliwych. Tutaj mamy całą gradację różnych wersji, od złego przygotowania wizyty, przez błąd czy nawet świadome działania rosyjskich kontrolerów lotu, aż po zamach na samolot, którym leciał prezydent. Przyjmuje ona, że znaczną część odpowiedzialności za katastrofę ponosi obóz rządzący z premierem na czele, za przygotowanie wizyty. Przypomina się niewybredne ataki na Lecha Kaczyńskiego za jego życia.
Oba podejścia ujawniają się do pewnego stopnia w prasie i telewizji, z wielką dominacją tego pierwszego. Im dłużej trwa blokada komunikacyjna, tym ostrzejszy jest konflikt. Zwolennicy wersji oficjalnej starają się – zgodnie z wypróbowaną od 2005 roku metodą – ośmieszyć tych, którzy powątpiewają w wersję kanoniczną, przedstawić ich jako „oszołomów” ulegających teoriom spiskowym. Chcąc nie chcąc, wzmacniają tym samym ich podejrzenia.
Przejdźmy teraz do sfery politycznej. Z jednej strony natychmiast pojawiła się retoryka zgody narodowej, która miała opierać się na cierpliwym czekaniu na zakończeniu śledztwa, które – jak nas uprzedzono od razu – będzie trwało latami. Jak zwykle pojawiły się głosy, że nie należy zbytnio rozpamiętywać przeszłości i patrzeć w przód. Jednak z drugiej strony politycy obozu rządzącego nie rezygnowali z wpływania na opinię publiczną. Od samego początku pojawiały się różnego rodzaju komunikaty i przecieki, często następnie dementowane, mające świadczyć o „winie” pilotów, a tym samym Lecha Kaczyńskiego.
Choć tragedia smoleńska dotyczyła wszystkich środowisk politycznych, uważa się, że została „zagarnięta”, „zawłaszczona” przez prawicę i ludzi o prawicowych poglądach. Mówienie o „zagarnięciu” jest oczywiście samo w sobie częścią walki o dyskurs smoleński. Dowodem na to ma być fakt, że w czasie żałoby tak wiele było symboliki religijnej. Ale nie ma nic dziwnego, że w naszym kręgu cywilizacyjnym w obliczu śmierci odwołujemy się do symboliki chrześcijańskiej, dotyczy to także ludzi niewierzących. Nawet w kraju o tak wysokim stopniu zlaicyzowania jak Niemcy, pogrzeby żołnierzy poległych w Afganistanie mają charakter chrześcijański i państwowy. Biorą w nich udział najważniejsi politycy. Podaję Niemców jako przykład, ponieważ był to kraj, który miał poważne problemy z ustaleniem formy ceremonii państwowych. Jest też niewątpliwie bardziej zsekularyzowany niż Polska. Stąd trzeba uznać za oczywiste, że i w Polsce po tragedii smoleńskiej symbole chrześcijańskie były obecne także w czasie ceremonii państwowej.
Trzeba jednak się zgodzić, że w poruszeniu, które nastąpiło po 10 kwietnia, to przede wszystkim ludzie o poglądach „prawicowych” podjęli wątek katastrofy. Jeśli jednak w ogóle doszło do jakiegoś „zawłaszczenia”, wynika ono z zaniedbania drugiej strony. To zastanawiające. Na przykład SLD straciło swojego kandydata na prezydenta, Jerzego Szmajdzińskiego i parę innych wybitnych postaci. Dlaczego SLD nie uczyniło z katastrofy smoleńskiej ważnego tematu? Jest to przecież partia mająca duże doświadczenie w kontaktach – najpierw ze Związkiem Radzieckim, a teraz z Rosją. I myślę, że zdająca sobie sprawę, jak działa to państwo.
Podczas pierwszego okresu żałoby mówiono, że pod Pałac Prezydencki przychodziły także takie osoby, które nie identyfikowały się z Lechem Kaczyńskim, nie popierały jego programu, ale oddawały mu szacunek jako prezydentowi państwa, a jego śmierć uznawały za tragedię ich samych. Dlaczego na tym gruncie, ale też z powodu ofiar z innych środowisk politycznych, nie pojawił się żaden ruch, np. młodych lewicowców, który domagałby się wyjaśnienia śmierci Jerzego Szmajdzińskiego i innych polityków lewicy? Ruch, który patrzy władzy na ręce i kontroluje rząd? Dlaczego ludzie o poglądach lewicowych i liberalnych nie mieliby zachowywać krytycznego dystansu wobec „wersji kanonicznej”?
Podobnie się sprawy mają w wypadku partii rządzącej. Przecież nie musiało stać się tak, że rząd stawia siebie na pozycji przeciwnej tłumom zebranym pod Pałacem Prezydenckim. Łatwo można sobie wyobrazić sytuację, w której gabinet Donalda Tuska, wyciągając należyte konsekwencje z przeszłości, stara się pękniętą polską wspólnotę skleić, doprowadzić do rzeczywistej zgody. Można było wyjaśnienie przyczyn katastrofy uczynić bezwzględnym priorytetem. Jednym z niezbędnych gestów w stosunku do drugiej strony powinno być wykluczenie Janusza Palikota z szeregów PO, co już dawno powinno się stać, gdyby partia zachowała cywilizowane standardy. Ministrowie Klich i Sikorski mogli honorowo podać do dymisji lub oddać do dyspozycji premie. A on się zastanowić, czy ich zatrzymać w rządzie. Rząd mógł zająć wyraziste stanowisko wobec Rosji – niekoniecznie wrogie, lecz stanowcze i konsekwentne. Byłby to sygnał dla społeczeństwa, że obóz rządzący wyciąga konsekwencje z przeszłości, widzi błędy po swojej stronie, postanawia się zmienić. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, mimo że jest to rząd wyjątkowo sprawny w kreowaniu swojego wizerunku.
Negatywną rolę w tej mierze odgrywa także prezydent elekt. Media skupiają się na Jarosławie Kaczyńskim, zarzucając mu, że po wyborach zmienił znowu swój język polityczny na konfrontacyjny. Ale działania Bronisława Komorowskiego żadną miarą nie zmierzają do zgody. Nie tylko natychmiast zadbał o swoich przedstawicieli w KRRiT, ale rozpoczął wojnę o krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego. To problem nie tyle religijny, co polityczny. Komorowski powinien najpierw rozmawiać ze wszystkimi środowiskami, wyjść do opinii publicznej, szukać jakiegoś kompromisu. Prezydent, który zajmuje stanowisko po tragicznie zmarłym poprzedniku, powinien nawiązać do dziedzictwa poprzednika, przyjąć postawę, która uspokoi tych obywateli, którzy go nie wybrali, którzy mają minimalne zaufanie do niego oraz do instytucji państwowych i mediów; powinien zwrócić się do obywateli o odmiennych poglądach. Teraz zaś jego przesłanie można odczytać następująco: „zgoda buduje, ale to ja ustanawiam jej warunki, a wy mnie tak naprawdę nie obchodzicie”.
Niepokojąca jest również postawa obozu rządowego wobec Rosji. Zawsze byłem krytykiem uprawiania polityki skwapliwej uległości wobec Zachodu, bezkrytycznej zwłaszcza wobec Niemiec. Oczywiście Polsce powinno zależeć na dobrych stosunkach z Republiką Federalną, ale powinny to być stosunki partnerskie, a nie oparte na podległości i braku ambicji. Ale Niemcy to kraj „zachodni”, demokratyczny, praworządny. Teraz ta sama postawa skwapliwej usłużności, zwana „pojednaniem”, pojawiła się wobec Rosji, państwa, do którego nie można zastosować żadnego z tych przymiotników. Choć więc uważam, że bardzo ważne są dobre stosunki z Rosją, nie powinniśmy się rzucać w jej ramiona, dopóki nie będą tam przestrzegane podstawowe prawa człowieka, nie zapanuje praworządność, dopóki nie zostaną wyjaśnione zagadnienia związane z komunistyczną przeszłością i nie zostanie w Rosji zbudowane społeczeństwo obywatelskie. Problem wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej mógł być tematem dla różnych środowisk, które przywiązują wagę do przejrzystości procedur, do sprawiedliwości, która jest kwestią kluczową dla każdego liberała. Dlatego, że – przypomnijmy jeszcze raz – śledztwa w sprawie Smoleńska nie prowadzą Stany Zjednoczone, Francja czy Niemcy – państwa, do których moglibyśmy mieć zaufanie. Katastrofa nie wydarzyła się na terenie obszaru cywilizacyjnego, do którego aspiruje Polska, ale w Rosji, państwie, któremu daleko do praworządności, w którym zdarzają się zabójstwa polityczne. Sięgnąłem niedawno do książki Anny Applebaum „Gułag”. Na jej końcu znajduje się charakterystyka współczesnej Rosji jako kraju, w którym ciągle pokutuje mentalność „Gułagu”. Zastanawiam się, czy Radosław Sikorski zagląda jeszcze czasem do książki swojej żony?
Z tych wszystkich względów popieram ideę powstania sejmowej komisji śledczej do spraw wyjaśnienia tragedii smoleńskiej, nawet jeśli Polacy nie mieli z nimi ostatnio najlepszych doświadczeń. Komisja przyczyni się jednak do pewnej przejrzystości, a to jest wartość sama w sobie, co szczególnie powinny doceniać środowiska liberalne.
Pojawiają się głosy, że posłowie nie mają odpowiednich kompetencji, by zajmować się taką tematyką. Komisja może jednak odwołać się do ekspertów i zbadać działanie instytucji państwowych i kontekst polityczny. Powinna zostać powołana w celu odzyskania zaufania dla podstawowych instytucji państwa polskiego, zaufania dużej części naszego społeczeństwa, bo sprawa wyjaśnienia przyczyn tragedii jest – moim zdaniem – szczególnym zobowiązaniem moralnym wobec prezydenta i ludzi, którzy zginęli wraz z nim.
* Zdzisław Krasnodębski, profesor Uniwersytetu w Bremie.
* * *
Problem pasji
Tekst Romana Kuźniara pokazuje bezsiłę, czy też granicę racjonalności w radzeniu sobie z konsekwencjami wydarzeń z 10 kwietnia. Prawdziwy polski problem nie polega na tym, czy udowodni się, że za katastrofę odpowiada w gruncie rzeczy Lech Kaczyński, czy jego najbliżsi współpracownicy. Nikt, nawet z ludzi najbliższych byłemu prezydentowi, nie próbuje kwestionować ostatnich przecieków (może to wręcz być zaskakujące).
Problem leży gdzie indziej: to problem pasji, czyli irracjonalnych czynników w polityce, o których pisała Karolina Wigura w Kulturze Liberalnej, omawiając koncepcję Michaela Walzera. Polacy to społeczeństwo głęboko podzielone. Racjonalna większość patrzy w przyszłość, jest indywidualistyczna. Również dla nich Smoleńsk był szokiem, który spowodował poczucie silnej więzi ze wspólnotą i potrzebę manifestowania w tradycyjny sposób tej więzi. Jednak było to raczej przejściowe, szybko powrócili oni do dominującej w Polsce indywidualistycznej nieufności w stosunku do innych. Istnieje również mniejszość, reprezentująca Polskę bardziej tradycyjną, Polskę ludzi raczej starszych, raczej gorzej wykształconych, przegranych w procesie transformacji. Owa mniejszość czuje bardzo silne związki z PiS i reprezentowanym przezeń typem idei popkultury. Dla tych ludzi, ponieważ czują się zagrożeni w swoim poczuciu godności, tożsamości i w swoim myśleniu o własnej przyszłości, cokolwiek się nie powie, jakichkolwiek dowodów się nie przedstawi – nie będzie miało to żadnego znaczenia. Oni myślą po prostu w innych kategoriach i w ogóle nie usłyszą racjonalnego dyskursu.
Uporządkujmy teraz owe różne, często wbrew pozorom niesprzeczne wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Pierwsza ich grupa, która pojawiła się natychmiast po wypadku, przedstawia katastrofę jako absurdalny wypadek, wynik braku odpowiedzialności. Najbardziej brutalnie sformułował ją Janusz Palikot. Całkiem odmienne wyjaśnienie katastrofy można dziś usłyszeć z ust Jarosława Kaczyńskiego, który winą za nią obarcza rząd i uważa, że tragedia była wynikiem nieodpowiedzialnej, kryminalnej polityki rządu. Kolejny dyskurs, teraz już rzadziej spotykany, ale na pewno powróci, dowodzi wielości czynników, które mogły przyczynić się do katastrofy. Wśród nich wymieniane są kwestie techniczne, braki w wyszkoleniu, stan lotniska, presja z zewnątrz. Następnie mamy różne interpretacje spiskowe – katastrofa jako dzieło samych Rosjan, spisek Putina i Tuska czy zamach niewiadomych sił. Takie wyjaśnienia tragedii smoleńskiej można najczęściej znaleźć w internecie lub usłyszeć o nich pod Pałacem Prezydenckim. W interpretacji sytuującej się w zupełnie innym planie, nawiązującej do tradycji mesjanistycznej – sporo jej było w powietrzu po 10 kwietnia – Tomasz Terlikowski twierdzi, że tragedia odsłania misję, jaką dla Polski przewidziała opatrzność.
W tej walce na interpretacje zarysowują się w gruncie rzeczy dwie płaszczyzny. Pierwsza jest czysto polityczna. Drugą można określić jako pochodzącą z porządku metafizycznego. Gdy chodzi o płaszczyznę polityczną, mamy tu przede wszystkim do czynienia z walką Prawa i Sprawiedliwości o to, by – po upadku jego poprzednich narracji czy interpretacji sytuacji polskiej – ze Smoleńska uczynić centrum swojej legitymacji. Innymi słowy, PiS poszukuje takiej legendy, która by nadała mu nowy sens i wigor. Druga strona reaguje na to sprowadzaniem wypadku do absurdu, przypadku, wyniku nieodpowiedzialności. Najbardziej interesująca jest tu słabość obu interpretacji, przejawiająca się w nieobecności „drugiej strony”. Interpretacja PiS jest co prawda heroiczna, jednak nie bardzo wiadomo, kto ma być wskazywanym w niej przeciwnikiem. Gdy w wyborach z 2007 roku przeciwstawiano „Polskę solidarną” „Polsce „liberalnej”, wiadomo było, jakie były to strony. Tak samo, gdy przeciwstawiano Polskę postakowską Polsce postkomunistycznej. Dziś słabość forsowanej przez PiS interpretacji wynika z tego, że trudno z Tuska uczynić demona. A w każdym razie – trudno jednoznacznie uczynić z niego przeciwnika. To blokuje interpretacji pisowskiej możliwość ekspansji, odegrania silnej roli w kształtowaniu świadomości zbiorowej.
Druga z płaszczyzn, porządek metafizyczny, odnosi się do pytania o sens historii Polski z dzisiejszego punktu widzenia. Jest to interpretacja, którą znów stara się narzucić PiS. Pojawiają się tu nawiązania do Powstania Warszawskiego, do różnych historycznych klęsk, do elementów mesjanistycznych, ale przede wszystkim – do cierpienia Polaków. To właśnie na tej płaszczyźnie pojawiła się w wypowiedziach różnych prawicowych publicystów teza o „powrocie narodu”. Mówiono o republikanizmie, wspólnocie, niechęci Polaków do bycia zepchniętym do tego indywidualnego, egoistycznego losu, który PO miała im zgotować. Choć do tej pory nie zostało to sformułowane, wydaje się, że w przyszłości, chociaż implicite, pojawi się jednak interpretacja, zgodnie z którą tragedia Smoleńska była wprawdzie ofiarą, ale że być może warto było zapłacić tę straszną cenę za odrodzenie Polski. Traktując wypadek jako źródło sensu, można nawiązać do ostatniej książki Jarosława Marka Rymkiewicza o Powstaniu Warszawskim, w której dowodzi on, że owa hekatomba miała sens, bo dzięki niej Polska (tj. Polacy jako naród) przeżyła. Łatwo sobie wyobrazić, że w wypadku Smoleńska dojdziemy niedługo do podobnej interpretacji.
To, co wydaje mi się jeszcze w tym kontekście ogromnie ważne, to problem odpowiedzialności Kościoła. Duża cześć hierarchów kościelnych od czasu wypadku zachowała się dość nieodpowiedzialnie, łącznie z udziałem w kampanii wyborczej. Dzisiaj przeważnie milczą, nawet w obliczu nowej walki o krzyż, ale oczywiste było od proboszczów po wielu biskupów poparcie dla partii Jarosława Kaczyńskiego, oraz dla interpretacji historycznej, jaką reprezentował. Jaką rolę odegra obecnie Kościół w walce o sens 10 kwietnia? Wspomnijmy o jednym, wcale nie błahym aspekcie. Kościół po katastrofie bardzo zaangażował się w sprawę pojednania z Rosjanami. Otóż to, co w tej chwili robią ludzie PiS, poczynając od samego prezesa, przez jego najbliższych współpracowników, jest rujnowaniem, niszczeniem jakiejkolwiek szansy porozumienia. Tymczasem dzisiaj nie słychać już ani jednego biskupa, który powiedziałby choćby jedno słowo na ten temat. Powinno się zwracać biskupom uwagę, domagać się jeżeli nie instytucjonalnej, kościelnej odpowiedzialności – to przynajmniej obywatelskiej.
Czy zatem powinniśmy, jak proponuje Roman Kuźniar, popierać idee powołania sejmowej czy jakiejkolwiek innej komisji do zbadania tragedii smoleńskiej? Uważam, że nie będzie miała ona sensu, jeśli będzie składała się wyłącznie z Polaków, ponieważ zostanie od razu zdelegitymizowana. Sens może mieć najwyżej powołanie komisji międzynarodowej, złożonej z autorytetów, których ocenę trudno będzie podważyć w racjonalnym dyskursie publicznym. Zarazem o ograniczeniach tego dyskursu w sytuacji narodowej traumy pisałem na wstępie.
* Aleksander Smolar, publicysta, politolog, prezes Fundacji im. Stefana Batorego.
* * *
Wehikuły awantur, szarże na czołgi
W dyskusji o Smoleńsku po obu stronach dominuje język fatalistyczno-sensacyjny. Słyszymy głosy, że nie przynosi to efektów, a debata publiczna jest pusta i bardziej przypomina okładanie się kijami, niż wzajemne przekonywanie się racjonalnymi argumentami. Jest w tym wiele prawdy. Należy jednak pamiętać, że w tego rodzaju sytuacjach, ściśle powiązanych z emocjami i interesami politycznymi, wysoka temperatura sporu jest trudna do uniknięcia. Dyskursy, które tworzyły się w następstwie głośnych śmierci osób publicznych, jak po zabójstwie Johna F. Kennedy’ego, miały podobne cechy. Wysoki poziom emocji potrafił nierzadko utrzymywać się nawet przez całe dziesięciolecia, czyniąc prawie niemożliwym wyrobienie powszechnie obowiązującego, racjonalnie ugruntowanego poglądu na minione wydarzenia. Także w przypadku śmierci generała Sikorskiego do dziś utrzymują się w Polsce skrajne narracje, często zupełnie sprzeczne z faktami, które udało się ustalić w śledztwie.
Analogicznie, w przypadku Smoleńska mamy dziś do czynienia z sytuacją, w której jakaś część społeczeństwa, 15, czy 20 procent, uznała, że Lech Kaczyński był niemal mesjaszem. Podobna liczebnie grupa uważa, że były prezydent uosabiał największą katastrofę polityczną, jaka mogła nam się przydarzyć. Reszta, owe pozostałe 60 procent, pod wpływem walki radykałów musiało opowiedzieć się po którejś ze stron. Czy możliwe jest, by spór ten nie był aż tak gwałtowny? Osobiście uważam, że niewykluczone, iż gdyby na czele śledztwa smoleńskiego stanął niezależny prokurator generalny z Polski, udałoby się uniknąć tak radykalnego zaostrzenia debaty.
Podobnego rodzaju oddziaływanie mogłaby mieć również komisja sejmowa, którą w swoim tekście popiera Roman Kuźniar, pod warunkiem oczywiście, że na jej czele nie stanąłby ktoś tak skrajny, jak Antoni Macierewicz. Tylko bardzo staranny wybór członków komisji mógłby zapewnić jej odpowiednią powagę, a wraz z nią – uznanie zdecydowanej większości opinii publicznej. Wtedy komisja taka nie musiałaby się stać kolejnym wehikułem publicznej awantury. Pytanie jednak, czy zaraz nie znalazłyby się inne.
Nieco bardziej złożone wydaje się porównanie do mitu Powstania Warszawskiego, którego Roman Kuźniar używa w swoim tekście. Mit powstania był, jak wiemy, przez dziesięciolecia zablokowany przez cenzurę peerelowską. Dlatego krytykowanie powstania uważano za coś niegodnego: komuniści robili to tak ohydnie i tak intensywnie, że uważano, że uczciwy człowiek powinien wyrażać się o tym wydarzeniu pozytywnie. Pięćdziesiąt lat bardzo głęboko ugruntowało tę postawę w głowach Polaków. Dziś okoliczności są zupełnie inne. Bardzo możliwe, że PiS, owszem, chciałby wytworzyć przekonanie o istnieniu takiej „cenzury” ze strony PO. Nie może mu się to jednak udać, ponieważ żyjemy w czasach zupełnie innej debaty publicznej. O ile zatem potrzebowaliśmy dziesięcioleci, by swobodnie spierać się o Powstanie Warszawskie, możliwe, że o Smoleńsku będziemy mogli zupełnie spokojnie rozmawiać już za około dekadę. W polskiej debacie publicznej mamy przykłady tematów, które jeszcze kilka lat temu rozgrzewały interlokutorów do białości, a dziś wywołują wzruszenia ramion – należy do nich między innymi paranoja agenturalna lat 90. i wczesnych dwutysięcznych.
Nie zmieni się zapewne, że jeszcze długo będziemy pod wrażeniem tego, iż tyle wybitnych osób zginęło w jednym wypadku. Nie da się jednak utrzymać absurdalnego kultu prezydenta, który poległ bohatersko, lecąc na rocznicę katyńskiej masakry. Raczej już wkrótce panować będzie racjonalny pogląd, że to był to prezydent, który zginął na skutek, nazwijmy to, polskiej lekkomyślności. I miejmy nadzieję, że będzie to ostatni przypadek, który wpiszemy to tradycji polskich szarż na czołgi.
* Jacek Żakowski, publicysta, dziennikarz Tygodnika „Polityka”.
* * *
** Autor koncepcji numeru: Roman Kuźniar
*** Współpraca: Karolina Dec, Tomasz Jarząbek
**** Autor ilustracji: Rafał Kucharczuk
„Kultura Liberalna” nr 80 (30/2010) z 20 lipca 2010 r.