Marta Bucholc
Picie zawodowe. „Boso, ale na rowerze”
Wymowa „Boso, ale na rowerze” jest, jeśli się dobrze zastanowić, mocno dwuznaczna.
Jeśli wychowałeś się w tzw. rodzinie z alkoholem w tle, na pewno będziesz miał trudności z nawiązywaniem relacji z kobietami – ale tylko na początku (potem znajdziesz miłość swojego życia, a nawet zdołasz być niezłym wujkiem dla dziecka, które zrobiłeś żywiołowo znienawidzonej przypadkowej dziewczynie). Może będziesz miał ciężkie dzieciństwo, ale za to życie w szkole z internatem okaże się idyllą, która da ci energię na długie lata. Może będziesz definiował relacje rodzinne w patologicznych kategoriach, ale doświadczysz dzięki nim mnóstwo radości. W końcu swoje traumatyczne dziecięce doświadczenia przekujesz w uderzająco oryginalną prozę, która da ci możliwość katarktycznej autoekspresji oraz dostatnie, godne życie i społeczne uznanie.
„Boso, ale na rowerze” to opowieść złożona głównie z obszernych retrospekcji ukazujących życie małego Gunthera Strobbe (fenomenalny Kenneth Vanbaeden) pod jednym dachem z ojcem Marcelem (Koen De Graeve), trzema stryjami (w różnym, jak można wnosić, stopniu uzależnionymi od alkoholu) oraz babcią (współuzależnioną wdową po alkoholiku, w tej roli świetna Gilda De Bal). Wszystko dzieje się w małym miasteczku, w którym picie piwa (mocniejsze alkohole pojawiają się sporadycznie) jest stylem życia całej społeczności. Na retrospekcje nakładają się sceny z życia dorosłego Gunthera (Valentijn Dhaenens), w którym z początku wszystko idzie tak, jak należałoby się spodziewać – czyli fatalnie. Potem jednak (dlatego, że Gunther, wedle obserwacji swego ojca, „jest Strobbem, ale innym”) wszystko obraca się na dobre i dobrze kończy.
W filmie przedstawiono obrazowo kilka elementów standardowego wyposażenia socjalizacyjnego dziecka alkoholika: upokorzenie, wyczekiwanie, zawód, wstyd, fałsz, robienie dobrej miny, niepewność, samotność, rozdęte poczucie odpowiedzialności, iluzje i zaprzeczenia. Nie na tym jednak polega siła „Boso, ale na rowerze”. Siłą jest to, że całą historię pomyślano tak, by wydobyć z niej maksymalnie wiele komizmu.
Kiedy sala kinowa pełna ludzi, którzy (wierzę w to niezłomnie) za nic w świecie nie zapaliliby papierosa przy niemowlęciu, wybucha gromkim śmiechem, gdy maleńki Gunther, przywieziony przez pijanego ojca rowerem w torbie na listy do ojczystego baru wypada na zalany piwem i zasłany petami blat, orientujemy się, że niecałe dwie godziny wystarczą, by z tragedii zrobić folklor. Nieskutecznie przełamana puentą w stylu braci Cohen przerażająca scena bicia rekordu świata w piciu piwa (w którym ojciec Gunthera, mimo świetnych warunków, odmówił udziału, bo „pił towarzysko, nie zawodowo”) odbierana jest w sumie jako zabawna scenka rodzajowa. Jedyne, na co publika na sali zareagowała pewnym zastanowieniem, to widok kota pożywiającego się wymiotami śpiącego w nich Marcela. Co potwierdza słuszność tezy Mary Douglas: rzygowiny były nie na swoim miejscu, ale piwo owszem.
Nic dziwnego, że Felix Van Groeningen nie darował sobie dowcipu z widza, czyniąc Gunthera pod koniec filmu jedynym źródłem bezcennego dla uniwersyteckich badaczy materiału etnograficznego w postaci tekstów pijackich piosenek, przy których traciły neurony i niewinność pokolenia zamroczonych dzieci. Ta scena pokazuje doskonale, że „kultura picia”, w której wyrastają Guntherowie w całej Europie (jak się wydaje, wszędzie taka sama, ja przynajmniej nie dopatrzyłam się żadnych uroczych regionalnych odmienności) faktycznie staje się źródłem tożsamości. Rzecz w tym, że treści tej tożsamości ni diabła nie da się niestety odtworzyć, tak się bowiem składa, że kultura picia tworzona, przekazywana i reprodukowana jest w stanie deficytu świadomości.
„Boso, ale na rowerze” to film ogromnie ponury, choć – już bez mędrkowania – doceniam efekty komiczne w rodzaju doskonałej rozmowy braci Strobbe z pracownicą socjalną Nele Fockedey („A fuck a day keeps the doctor away” – dowcipkuje a vista mocno wstawiony wujek, skądinąd zdaje się, strukturalnie bezrobotny, dowodząc tym samym, że metodyka nauczania angielskiego w krajach Beneluxu stoi jednakowoż na bardzo wysokim poziomie). Przez śmiech, śpiew, dowcip (czasem naprawdę niezły), huczne imprezy do rana i gry towarzyskie (np. Tour de France z kilometrażem przeliczonym na jednostki czystego alkoholu), wkrada się w dusze wszystkich bohaterów coś, co spłaszczy, wyciągnie w nieskończoność i wyługuje do białości ich trzeźwe życie, zmieniając je w sterylny szpitalny korytarz wiodący od knajpy do knajpy, w nieskończoność. Między knajpami nie ma nic.
Najstraszniejsze jest właśnie to: między knajpami, między kuflami nie ma nic. Przekonujemy się do tego tak skutecznie, że happy end (choć ze wszech miar sprawiedliwy, należało się w końcu małemu od społeczeństwa trochę afirmacji za całą tę nieodczutą gehennę) wydaje się naciągany, nieprawdziwy i jakoś mało pocieszający. Za każdym razem, kiedy na ekranie pokazywał się dorosły Gunther z piwkiem, przenikał mnie zimny dreszcz. Jakbym czekała, kiedy się chłopak połapie, że tak naprawdę dla niego też istnieją tylko knajpy.
Film:
„Boso, ale na rowerze”
Reż. Felix Van Groeningen
Belgia/Holandia 2009 (premiera polska 2010)
Dystr. Against Gravity
* Marta Bucholc, doktor socjologii, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 81 (31/2010) z 27 lipca 2010 r.