Magdalena M. Baran
Chleb bez narodowości
Chleb nie ma narodowości ani właściwego sobie języka. Do nikogo nie przynależy, wszędzie jest jeden, taki sam, powszedni. Słowa padają z ust starowinki Rosjanki, która podczas oblężenia Leningradu smażyć miała żołnierzom Armii Czerwonej bliny. Mąkę przesiewa, między palcami przesypuje niczym śnieg, co życia odebrał nie mniej niż kule. Wojna majaczy w pamięci, obrazy poległych od kul i tych, którym poddać się przyszło generalatowi imieniem mróz, przesuwają się niczym w kalejdoskopie. I chleb. Ten, który pamięta z okresu wojny, a w chwilę później ten, który niemiecki piekarz wojenny przygotowywał dla setek tysięcy żołnierzy ruszających na fronty II wojny. Zapamiętały w „najlepszości” i przodowaniu powtarza, że ich chleb najlepszy, najbielszy. Komissbrot przeciw dwóm cienkim kromeczkom czarnego pieczywa. Codziennie. I w końcu chleb ostatni, chleb powszedni, co stał się narzędziem zemsty na nazistowskich zbrodniarzach. Od kuchni historię snuje żydowski piekarz, co zdziwienie siał, podejmując po wojnie fizyczną pracę. „Po Auschwitz?” – pytali. Praca chlebem powszednim, ten zaś narzędziem. 1001 chlebów o skórce rumianej, starannie smarowanej arszenikiem. Na śmierć, na inny, inaczej sprawiedliwy koniec jednej wojny.
Rosyjskie szaszłyki z czeczeńskiej krowy. Odrobina czarnego humoru, przywołującego na myśl dowcip, jak to się z partyzantami czerwonoarmiści gonili po lesie. Z głodu krowa zabita, z głodu skarga na zabijających, z głodu… wolności lecą ku – krowim napchanym mięsem – żołnierzom rakiety czeczeńskich partyzantów. Nadchodzą posiłki… I tak w kółko. Głód i odwet. Gdzie jedna wojna, jedno przekroczenie cienkiej granicy między własnością a zaborem mienia. Między możliwością oddychania pełną piersią a zniewoleniem. Między snem o utraconej potędze i zaciszem własnej ojczyzny, napędza kolejne konflikty. Te zaś odmieniane przez wielość głosów w przydługiej wyliczance podziału na MY i ONI.
Kucharzeniem napędzanie konfliktów, samostanowienia w charakterze, tego, co „mojsze”, lokalne. Dietetyk Tito opowieść snuje o podchodach w dzieleniu kraju. Patriotyzmem doprawiona zupa, nacjonalistyczna ryba w sosie, separatystyczny deser… i przepis na rozpad kraju gotowy. Z niego zaś wojna, co narody scalone niegdyś w turystycznie przez dziesięciolecia brzmiące dla nas państwo, zniewoliła siłą i brutalnością, miast pokojowo wyzwolić je od absurdu i przymusu. Jeden zarzeka się, że nie sięgnie po przepisy wrogów, że z nimi gotować, a co dopiero jeść, nie będzie. Kobiety łagodniej, w domu ostrzelanym, kul ślady na ścianach noszącym, wspominają… Razem z „bratnimi” narodami dawnej Jugosławii gotować mogą. Tylko czy siądą razem przy stole?
Przepis i rozkaz – groteskowe pytanie o to, czy to nie to samo. Przepis na życie czy zabijanie? Na tony liczone mięsa, mąka, pomidory, papryka, sól… Czy policzalni umarli, ludzkie mięso posłuszne słowom wykrzyczanym w dobie nienawiści czy strachu? Jak rozkaz ominąć, by przeżyć? Jak wymknąć się dyktaturze książkowych przepisów? Milczenie, pusta cisza. A może wyczucia odrobina, smaku, serca? Decyzji samodzielnie podjętej, intuicyjnego „wiedzenia” – jak w gotowaniu – że z solą przesadzić nie wolno, a miast pietruszkowej natki, lepszy byłby rozmaryn? Jeden ruch w którąkolwiek dla jednostki ze stron zmienia bieg historii.
Film:
„Kucharze historii” (Ako sa varia dejiny, reż. Péter Kerekes, 2009).
Polska premiera: 1 września 2010 r.
* Magdalena M. Baran, koordynator Instytutu Obywatelskiego, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje pracę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 87 (37/2010) z 7 września 2010 r.