Łukasz Kowalczyk
Granica wolności. Wolność granicy. „Tetro” Francisa Forda Coppoli
Kulturalny widzu, jeśli masz krztynę społecznego instynktu samozachowawczego, nie zaakceptujesz telenoweli. Tabu telenoweli wyznaczy granicę Twoim filmowym wyborom. I postmodernistyczne zabawy nie mają tu nic do rzeczy. Jednocześnie, jeśli nie jesteś gotów uznać pretensjonalności za wartość samą w sobie, nie zaakceptujesz filmu, który powstał tylko dlatego, że reżyser lubi to, co robi, i ma wystarczająco dużo ochoty i pieniędzy, by pokazać nam swoją wrażliwość.
Narysujmy więc te dwie kreski, wyznaczmy za ich pomocą korytarz dopuszczalnej artystycznej ekspresji i zobaczmy, czy Coppola ze swoim „Tetro” się w nim zmieścił.
Mamy tu Argentynę, niekochanego neurotycznego syna i dominującego, toksycznego ojca, żywcem wyjętego z „Fanny i Aleksander”. Co gorsza, ojciec jest geniuszem muzyki klasycznej i gra go Klaus Maria Brandauer. Jak się zapewne domyślasz, drwiący uśmiech Brandauera kładzie na obrazie tak wyraźną smugę cienia, że nawet nagranie fragmentów z jego udziałem w kolorze niewiele pomaga. Bo film jest, co do zasady, czarno-biały. Podkolorowano tylko retrospekcje. Na domiar złego zdolny syn jest niespełnionym pisarzem i ma młodszego brata (ślicznego niczym Leonardo DiCaprio stewarda na statkach transoceanicznych), który spragniony braterskich uczuć wpada do niego, do tej Argentyny, niezapowiedziany. Starszy brat (grany przekonująco przez Vincenta Gallo) jest wściekły. Wyrzekł się bowiem rodziny, nie chce jej widywać, a jego wolą jest rozmieniać swój literacki talent na drobne u boku kochającej, pięknej kobiety (granej przez nieocenioną Maribel Verdú) – swej dawnej psychoterapeutki – w tej Argentynie właśnie. Dopiero trzydzieści minut fabuły, a już odbiliśmy się przynajmniej dwa razy od każdej ze ścian korytarza, prawda? Niebezpiecznie. A zapewniam, że wiele jeszcze przed nami i na płaszczyźnie fabularnej, i na płaszczyźnie formalnej. Ale więcej już nie opowiadam, bo jeśli ktoś jest ciekaw tej zaskakującej historii, niechże pozna ją dzięki filmowi, a nie recenzji.
Nie znam się na wyścigach samochodowych, ale z tego, co zauważyłem, najlepsi kierowcy nie unikają otarć o bandy wyznaczonego toru. Idzie tylko o to, by na nich zbytnio nie wyhamować ani się, broń Boże, nie rozbić. Jeśli zaakceptuje się takie otarcia, można najszybciej dojechać do celu, a przy tym zyskać poklask publiczności.
Coppola wydaje się wierzyć, że tę zasadę można zastosować w kinie. I że on potrafi tak jeździć. Oczywiście – istnieją koszty tak agresywnego prowadzenia kamery. Choćby 15 milionów dolarów, które wydał na ten film z własnej kieszeni i których nikt (a na pewno nie widzowie) mu nie zwróci. Skądinąd, reżyser, którego znakiem rozpoznawczym (dla „prawdziwych koneserów”) wciąż pozostaje 3-godzinna, 30-letnia adaptacja perły literatury europejskiej, traktująca o tym, jak melancholijny oficer płynie w górę rzeki małą kanonierką i rozgląda się ze zdziwieniem po brzegach, musiał wreszcie zaryzykować i zboczyć z głównego nurtu. Podobnie jak bohater „Tetro”, najpewniej uznał, że przeciwstawić się ojcu warto zwłaszcza wtedy, jeśli swoim ojcem stałeś się ty sam.
Widziałem „Tetro” trzy razy, żeby się upewnić, więc mogę to powiedzieć z pełnym przekonaniem: Coppola ani razu nie wypadł z toru, ani razu nie wytracił prędkości. Dowiózł do mety to, co miało być dowiezione. Choć jadąc, ledwie się zmieścił. Nie sądzę, że należy na ten film wydawać 15 milionów dolarów, ale 20 złotych zdecydowanie warto.
Film:
„Tetro”
reż. Francis Ford Coppola
USA, Włochy, Hiszpania, Argentyna 2009.
* Łukasz Kowalczyk, radca prawny, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 88 (38/2010) z 14 września 2010 r.