Magdalena M. Baran

Marząc o śmiechu

Po cichu wchodzi w rolę. Wymarzoną. Twarz bieli, buty przekłada, w spodnie wskakuje za duże, nos nakłada. Nie zawsze czerwony. I oto… świat się śmieje. Ze snu jakby rola, z cichego udawania, odwagi dodawania sobie przy porannym śpiewaniu przed lustrem, kroków, co melodię słysząc, tańczyć chcą niczym Fred Astaire. Takie marzenie, by dawać radość, by być inaczej niż dotąd, pełniej. Stać się tym, kim się chce. Na sen? Na życie całe?

Laleczki. Ludzkie marionetki na przykrótkich, cieniutkich sznurkach, przesuwają się po scenie. Raz lustrzana, kiedy indziej dywanem kryta, to znów piaskiem sypana. Arena. Kucyki na niej nie batowi, a głosowi przemawiającemu spokojnie posłuszne. Biegną równymi kłusem, by po chwili, dla zabawy odwrócić kierunek, zawirować, to znów, niczym ćwiczone w równym kroku wojsko, maszerują defiladowym krokiem, co rusz żartując z tresera. Tyle zwierząt. Z tych dzikszych, w myślach nieujarzmionych, ludzie.

Każdy z osobna, wszyscy razem w ruchu, w geście, w wystudiowanych i wyćwiczonych pozach mówią: baw się z nami. Bo taki to cyrk, co wychodzi do widza, który do beczki śmiechu zaproszony. Wszak na żarty gotów skoro cierpliwie ogonkował do kasy, przed wejściem swoje odstał, o miejsce zabiegając najlepsze. Skoro szarość codzienną leczyć chce. A nagrodzą go za to, tym, co mają najlepsze… Konfetti barwnego chmurą, dymem, światłem, muzyką z balkonu orkiestry rozbrzmiewającą, zaskoczeniem, tchu zapieraniem, śmiechem…

W oparach dymu tlą się historie. Ta pierwsza prosta pozornie, bo za marzeniem goni, a to z rąk się kobiecym kształtem wymyka, sile ramion ucieka, by po chwili sama wpaść z liny rozhuśtanej w mocne objęcia. Od serpentyn płynnym ruchem ciała kreślonych w powietrzu, salt, podniebnego baletu aż w głowie się kręci. A w nich dwojgu spokój, siebie wzajemna pewność, zaufanie, co bez zabezpieczeń, lin, siatek pod wirującymi rozpiętych, na więcej pozwala, niż szepce rozwaga. A dłonie same składają się do oklasków.

Perfekcja gimnastyczek, co niczym kobiety-gumy wyginają ciała. Nie trzeszczą kości, ścięgna do granic własnych doprowadzone możliwości, przekraczają ludzkie pojęcie. Mięśnie każdy ruch znają, po wielokroć już odtwarzają kolejną wystudiowaną figurę. Raz za razem, wieczór w wieczór. Setki ćwiczeń powtórzeń, upadków na materace, by przez pięć minut gawiedź cieszyć na arenie. Tam znów siłacz-akrobata, na jednej tylko wsparty ręce, ewolucje wyprawia. Przy dźwięku bębnów podkreślających każde uniesienie uda, kolana, pięty. A wszystko perfekcyjne, zagrane jakby w zwolnionym tempie, rozegrane na rozedrganie zmysłów, wyczekanie momentu grozy, w którym… raz kolejny wszystko idzie jak z płatka. Iluzjonista dymem w bańkach mydlanych czaruje, inny znów człowiek z manekinem na ciało się zamienia, niczym maszyna ludzko kształtna posłusznie nieposłuszny.

Nad wszystkim klaun. Ten, bez którego cyrk smutny, cyrk obcy, jakby niecyrkowy. Najprostsze nawet gagi, sztuczki, nieśmiertelne talerzy rozbijanie, buty za duże… Bajanie. To nim nie chcesz budzić się z rozchichotanego snu. Na arenę wejdziesz porwany przez klauna, co cyrk uczyni i twoim cyrkiem. Do opery parodii zaprosi, żonglować uczyć będzie, magię przywróci minionych dawno śmiechów. A później… ze sceny zejdzie, kostium odwieszając podrepta w ciemność. I tak w życie. Inne nieco, w wozie pędzone, a przecież podobne. Z pracy do domu, z domu do pracy, kostium, makijaż, uśmiech wystudiowany. I tak co dzień. Ale wieczorem – we śnie, na jawie, na piasku areny znów zabrzmi „Make `Em Laugh”. Bo gdy zgasną ostatnie reflektory, zasną kolorowe żarówki na dachu cyrku, opadnie dym, a kolorowe balony popękają, gdzieś w środku pozostanie okruch radości, opowieść o tym, że „można”, że „da się”. Śmiech.

Miejsce:

Cyrk Roncalli, obecnie Heidelberg. www.roncalli.de

* Magdalena M. Baran, koordynator Instytutu Obywatelskiego, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”. Przygotowuje pracę doktorską z filozofii polityki.

„Kultura Liberalna” nr 89 (39/2010) z 21 września 2010 r.