Katarzyna Suchcicka
Pan Tadeusz ponad podziałami
Wystarczy pomyśleć o „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza jako o zbiorze małych historyjek – na przykład takich, jak w humorystycznej francuskiej książce Sempégo i Goscinnego, tylko zamiast Mikołajka mamy trochę gapowatego pana Tadeusza – i już można się naprawdę dobrze bawić!
Tak postąpiła Joanna Szczepkowska. Rozbiła epopeję na kilka opowiastek, ze względów czysto praktycznych, bo to dzieło duże, ale chyba także dla dobra utworu na scenie. To się ogląda! Tak potraktowany „Pan Tadeusz” odzyskuje potencjał przykuwania uwagi, bo nie nuży rozległością. Każda z historii zaczyna się wyraziście, a kończy pointą i – co naprowadziło mnie na porównanie z książką Goscinnego – świetnie akcentuje, że nasza epopeja narodowa jest również dziełem nieodparcie śmiesznym.
Może to chęć dostosowania do współczesnej kruchej percepcji widza, załamującej się przy dłuższych sekwencjach, ale Joanna Szczepkowska w swoim debiucie reżyserskim miała zaiste diabelski zamysł. Nie wystarczył jej bowiem ten jeden podział. Scenki opowiadane są przez aktorów, którzy przerzucają się między sobą wersami poematu. Jeden zaakcentuje wers tak, drugi inaczej, trzeci wykrzyknie, czwarty z nim wyskoczy – co podpowie tekst. I ta zmienność tonu, barwy, wysokości głosu i interpretacji robi dobrze dziełu Mickiewicza, podkreśla niezwykle plastyczny język, żywo przywołuje rzeczywistość opowiastek. Widzimy ją na własne oczy. Tymczasem, gdy widzów koił swoim głosem Adam Hanuszkiewicz – zarówno reżyser, jak i główny narrator w telewizyjnej, nieco narkotycznej, wielokrotnie powtarzanej wersji Tadeusza sprzed 40 lat – chyba zdarzało się czasem oglądającym i przysnąć.
Czemu Hanuszkiewicz hipnotyzował i po co Szczepkowskiej tak wielu narratorów? Tu i tu chodzi o niezmienny trzynastozgłoskowiec ze średniówką po siódmej sylabie, tylko że Hanuszkiewicz mu się poddaje, a Szczepkowska z nim walczy. Dla dobra sprawy, czyli aby współczesny widz zaabsorbował treść epopei narodowej bezboleśnie, a nawet z niejaką przyjemnością. Szczepkowska gwałci nas przez ucho – jakby napisał Gombrowicz – przekłada epopeję „z polskiego na nasze”, czyli szybkie, porwane, niecierpliwe, i tym właśnie zwraca uwagę odbiorcy. Żartem chyba miała być liczba aktorów występujących w spektaklu – siedmiu mężczyzn i sześć kobiet, razem trzynaścioro.
Aktorzy w tym spektaklu to zresztą bardzo ciekawy wątek dla recenzenta. Są z castingu, wybrani z setki, po wielu próbach. Żadnemu nie jest przypisana konkretna rola, każdemu za to jest obca podniosłość dotychczasowych interpretacji: zastępują ją dynamicznością i poczuciem humoru. Nie trzeba mówić, jaki efekt ma wybór tej metody przy sekwencji, w której Tadeusz pragnie się mścić na Hrabim i spytany, dlaczego, odpowiada: „sam nie wiem…”. Teatr Syrena pęka ze śmiechu! Zdumiewające, jak różnie aktorsko da się odczytać intencję autora. Pełna finezji, ironii, ale i poczciwego humoru jest scena, gdy podczas uczty sąsiedzi przy stole próbują uczynić z Tadeusza światowca. Na darmo! Pomyśleć by można, że Mickiewicz pisał ten tekst specjalnie dla tych młodych aktorów zdolnych dosłyszeć i odtworzyć niuanse ukryte w słownictwie i frazeologii. Czuje się też ducha Teatru Syrena w osobie obecnego dyrektora artystycznego tej sceny Wojciecha Malajkata, gdy Tadeusz numer 2 jego głosem i jego gestami odrzuca umizgi Telimeny. Brawo za odwagę dla eksperymentu teatralnego otwierającego scenę dla młodzieży aktorskiej.
Muzyka w spektaklu Joanny Szczepkowskiej to następny haczyk na widza i dzięki niej wyraźnie widać, że to zupełnie nie ta Syrena, która była tu do niedawna, choćby ze spektaklami tang, a jeszcze dawniej rewiami. Nie ma już baletu w tym teatrze, a trzynastozgłoskowiec okazał się na tyle pojemny, że zmieścił fragmenty rapowane, bluesa i dumkę. Stałym motywem i głównym bohaterem jest grupa osób napierająca na widownię z rytmicznym tupotem – tak działa się historia i kultura, i gwałty, i rozrywki. Wszyscy grający zasługują tu na wymienienie, tym samym to czynię: Bortel, Ciołkosz, Duda, Glapiński, Gorjainow, Grabowska, Greś, Jankowska-Tzimas, Modrzejewska, Perdjon, Radel, Tomaś, Zawada.
Jednak oni nie są jedynymi aktorami grającymi w tym przedstawieniu. Grają też języki, na które przełożono „Pana Tadeusza”. Tak się spektakl zaczyna, Litwa w wielu odsłonach brzmieniowych. To kapitalny efekt, po prostu „Pan Tadeusz” wreszcie wyciągnięty z lamusa, z zakurzonych półek. Bo kto z nas, obecnych na premierze, kiedykolwiek słyszał przekład węgierski czy czeski? Szczególne wrażenie robi na scenie język japoński, swoją urywaną intonacją przykuwa uwagę, wymusza inny gest aktorski, rozśmiesza w obcej mu sytuacji, ale też zwraca uwagę na jakość różnic kulturowych. Przy tym ekspresja zostaje ta sama, a nawet wzmożona niezrozumiałością przekazu słownego.
Ten „Pan Tadeusz”, wyjęty z książek przekładowych, zabrany z ławek szkolnych, żywy, bystry i – przede wszystkim – chciany przez młodych dziedziców naszej tradycji narodowej, to jednak nie tylko żart. Gdy za czasów Mickiewicza krytyka demokratyczna zarzucała jego dziełu brak heroicznej wizji historii, nobilitację potoczności i przewagę komizmu wyrażającą się przez używanie języka potocznego, Krasiński i Słowacki docenili wzniosłość dzieła. W zwykłym dojrzeć to, co niezwykłe – to domena umysłów przenikliwych i nieprzeciętnych. Takiej widowni życzę temu spektaklowi.
Sztuka:
„Pan Tadeusz i inne obce języki”, adapt. i reż. J. Szczepkowska, prapremiera Teatr Syrena, 18 września 2010.
* Katarzyna Suchcicka, krytyk literacki i filmowy, autorka filmów dokumentalnych, poetka. Obecnie pracuje dla TVP Kultura. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 90 (40/2010) z 28 września 2010 r.