Katarzyna Kazimierowska
Biegnij, Emma, biegnij! O filmie „Jestem miłością” *
Pięknie uchwycone światło, doskonała kreacja Tildy Swinton i melodramat rozegrany w dusznych pomieszczeniach domu włoskich potentatów makaronów. A jednak zabrakło mi w tym filmie wiarygodności.
Film kręci się wokół jednej postaci – intrygującej Emmy, żony i matki, cieszącej się uznaniem towarzyskim i szacunkiem w rodzinie męża. Wiedzie ona ułożone życie statecznej mammy i tylko od czasu do czasu pokazuje coś więcej niż idealnie zapakowaną w kolejne nieskazitelne kreacje formę. Emma nie jest nieszczęśliwa – jest zahibernowana w złotej klatce, którą jest jej życie. Jest perfekcyjną panią domu i wydaje się być w swej roli spełniona. Na tym marmurze nie ma pęknięć. Czasem tylko porozmawia z synem w swoim ojczystym języku – po rosyjsku, lub przespaceruje się po mieście pozwalając, by w głowie dźwięczały jej niedawno zadane pytania, słowa najbliższych czy jej własne myśli.
Emma żyje w konserwatywnej rodzinie, twardą ręką rządzonej przez mężczyzn. Nie ma pretensji. Z pełnym zrozumieniem akceptuje wybory życiowe i miłosne swoich dzieci. Jakby mówiła: moje życie to wkładanie kolejnych sukien na kolejne dni, organizowanie kolejnych bankietów. Ale co tak naprawdę czuje? Nie wiemy, czy kocha męża, choć wiemy, jak bardzo on ją kocha(ł). Gdy Emma poznaje przystojnego kucharza, który mógłby być jej synem, nagle – wraz z ubraniem – odrzuca konwenanse, wstyd dojrzałej pani i wchodzi całą sobą w prawdopodobnie ostania szczerą i pełną emocji relację, która przydarza się jej jako kobiecie, a nie żonie i matce. Pani Dalloway, która poświęciła się rodzinie, zamienia się w Emmę Bovary. Czy imię, które zresztą rosyjskiej imigrantce nadał mąż, ma tu znaczenie?
Parweniuszka z Rosji, przeistoczona dzięki pieniądzom w damę, odrzuca pańską łaskę. Gdy mąż mówi do niej: nie istniejesz, Emma rodzi się na nowo – lub obumiera, jak wolicie – by wrócić do dawnej zapomnianej siebie, która umie biegać, płakać, uciekać. Tu film traci na wiarygodności. Dramatyzm końcowej sceny przekroczył wszelkie akceptowalne przeze mnie normy: nagle historia, równomiernie prowadzona szerokim pędzlem, zmienia kolory, rwie się w ułamkach sekund, w jakichś niepokojących drganiach. W tym momencie przestaję wierzyć reżyserowi, że Emma sobie poradzi, że wie, co robi. Co z tego, że ucieka. Dokąd pójdzie? Emma wybiega przy dźwiękach absurdalnie wzniosłej muzyki, a ja z niedowierzaniem wychodzę z kina.
Ostatnia scena nie przekreśla jednak tego wysmakowanego estetycznie arcydzieła, nakręconego w hołdzie dla kina Viscontiego. „Io sono l’amore” to także hołd dla naszej odwagi, dla życia prawdziwego, a nie świadomej wegetacji. Ogromne brawa dla niezrównanej Tildy – nie każda aktorka ma taką świadomość swojego dojrzałego ciała – i ukłon w stronę reżysera, który w piękny i wzruszający sposób przedstawił kobietę w momencie, w którym przełomy w życiu już się nie zdarzają.
* Korespondencja z Portugalii.
Film:
„Jestem miłością” (Io sono l’amore)
Reż. Luca Guadagnino
Włochy 2009
** Katarzyna Kazimierowska, sekretarz redakcji kwartalnika „Cwiszn”, redaktorka RPN, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 91 (41/2010) z 5 października 2010 r.