Bartek Biedrzycki
„I stworzył człowiek boginię i widział, że jest dobra”. O komiksie Usamaru Furuyi „Muzyka Marie”
Od zarania świadomości gatunkowi ludzkiemu towarzyszyli bogowie. Mniej lub bardziej przerażający, mniej lub bardziej okrutni, mniej lub bardziej despotyczni. Wszystkie religie teistyczne to zbiory reguł, zasad i ograniczeń, których wyznawcy są obowiązani przestrzegać i je szanować. Nawet pozornie miłosierne chrześcijaństwo jest religią restrykcyjną.
I chociaż śmierć Boga niektórzy odtrąbili już dawno, on sam żyje i ma się dobrze. Zaś o jego pochodzeniu napisano tysiące, jeśli nie miliony, stron. Pewne jest, że to człowiek Boga stworzył, nie zaś odwrotnie. Człowiek stworzył sobie Boga jako granicę, nieprzekraczalną linię, wyznacznik zasad moralnych.
Człowiek stworzył Boga jako swoją własną klatkę, bo jak wiadomo, tylko uwalniając się od odpowiedzialności – faktycznie zamykając się w klatce – możemy zyskać prawdziwą wolność.
O tym, między innymi, opowiada wydana w 2009 roku przez Hanami „Muzyka Marie”. Warto o niej dziś przypomnieć.
Komiks Usamaru Furuyi należałoby zaklasyfikować jako utopię. Jego akcja przez większość czasu rozgrywa się w Krainie Pirito – na ogromnej wyspie, jednej z wielu w archipelagu obejmującym cały glob. Każda z wysp ma swoje zwyczaje, swoją specjalność, często swój etnicznie odrębny lud. Każda z nich specjalizuje się w wytwórstwie – są wyspy rolnicze, są wyspy zajmujące się hodowlą i wiele innych.
Stolicą Pirito jest Miasto Atelier Giru, zaś zamieszkujący tę ziemię ludzie to inżynierowie, metalurdzy, górnicy, naukowcy. Lud wyspy wytwarza wszelkiego rodzaju maszyny, tak jak inne ludy produkują żywność, ubiory czy inne dobra.
Mimo, że ludy świata tak się różnią, łączy je jedna wiara – wiara w Marie, boginię czy też raczej boskiego anioła, nadistotę sprawującą opiekę nad ludźmi. Marie jest pewnego rodzaju odpowiednikiem chrześcijańskiego Jezusa Chrystusa – jest jednocześnie Bogiem i jego narzędziem, kreacją i pantokratorem. Jest też niezwykle skomplikowanym mechanizmem, ogromnym karakuri – takim mianem określa się tradycyjne japońskie mechaniczne lalki i zabawki. Taka przynajmniej jest w wyobrażeniach bohaterów i takie jest jej przedstawienie w świątyni Atelier Giru – inne ludy bowiem widzą ją inaczej, każdy na swój sposób, uzależniony od charakteru i zajęć społeczeństwa danej wyspy.
To Marie otacza miłością i opieką wszystkich ludzi. Jej łagodna muzyka, muzyka sfer niebieskich, na każdego człowieka sprowadza spokój, radość, wyciszenie i poczucie skromnego spełnienia.
Świat archipelagów Furuyi nie jest podobny naszemu. Ludzie żyją tam w niemal sielankowej rzeczywistości, w wyspiarskich rajach, wizualnie przypominających basen Morza Śródziemnego. Ich świat jest światem technicznym, lecz sprzed rewolucji przemysłowej – technologia, chociaż zaawansowana, znajduje się na poziomie pary. Pod tym względem „Muzyka Marie” przypomina filmy ze słynnego japońskiego studia filmowego Ghibli, takie jak „Laputa” czy „Podniebna poczta Kiki”.
Mimo jednak, że technicznie świat ludzi Pirito pozostaje w tyle za światem czytelnika, myślą i funkcjonują oni jak współcześni homo sapiens. Różni ich od nas brak agresji, współzawodnictwa i żądzy.
W tym właśnie świecie, pod okiem mechanicznej bogini, stąpając po malowniczych ulicach wielkiego mechanicznego warsztatu, żyje dwójka głównych bohaterów – niespełna osiemnastoletnia Pipi oraz jej rówieśnik i nieodłączny towarzysz Kai. Początkowo jest to dwójka zaprzyjaźnionych dzieci. Wraz z upływem czasu relacja ewoluuje. Pipi patrzy na Kaia coraz bardziej jak na mężczyznę, a nie jak na przyjaciela. On jednak, zamiast spojrzeć na dziewczynę, podnosi oczy ku niebu, na którym unosi się wielka mechaniczna bogini. Czyni to nie tylko w ekstatycznym uniesieniu, lecz także w całkiem zwyczajnym, fizycznym pożądaniu, bo Marie jest nie tylko potężna, ale i po prostu piękna. Wątek tego niezwykłego trójkąta miłosnego pozornie dominuje nad pierwszą częścią historii Furuyi.
W rzeczywistości to właśnie Kai jest tu osią akcji. To on w odpowiednim momencie swego życia ma zdecydować o przyszłości technicystycznego bóstwa, a co za tym idzie, o losie tego dziwnego świata. Od tego, co postanowi, zależy dalsza historia. To, czy Pirito i inne wyspy nadal będą toczyć swoją leniwą, radosną egzystencję w tej utopijnej rzeczywistości ograniczonej orbitą lotu nakręcanej bogini, czy też stoczą się w otchłań technicystycznego, uprzemysłowionego świata wojen, jaki my znamy.
„Muzyka Marie” to jedna z historii, które łatwo przeoczyć. Pozornie kiczowata, faktycznie naiwna w niektórych założeniach, chwilami nieznośnie dydaktyczna i operująca truizmami, jest jednak piękną opowieścią o najważniejszych aspektach ludzkiego życia. Jest historią miłości – zarówno tej międzyludzkiej, jak i uczucia wiernego do jego bóstwa. Historią ekstatycznego uwielbienia, które przeradza się w pożądanie do obiektu kultu. Jest sielankową, ale i deliryczną opowieścią o bukolicznej radości prostego życia, o truciźnie technicystycznego świata, o zagrożeniach współczesnej cywilizacji.
Jest też, a może przede wszystkim, kolejną próbą zmierzenia się człowieka z Bogiem, skonfrontowania twórcy ze swoim tworem. Autor powtarza tezę, że Bóg jest tworem swoich wiernych – w rzeczywistości nie obiektem kultu, lecz narzędziem kontroli. W „Muzyce Marie” to, co dla nas jest raczej ramą moralną, samonarzuconym ograniczeniem pod gwiaździstym niebem, przeradza się w fizyczną klatkę. Faktyczną nieprzekraczalną barierę, którą narzuciła sobie wycieńczona nienawiścią ludzkość, dobrowolnie cofając się w rozwoju cywilizacyjnym.
„Muzyka Marie” to piękna baśń, skomplikowana niczym mechanizm pozytywki, wielowątkowa opowieść o życiu, wierze, uczuciach. Plejada bohaterów, którzy przewijają się przez karty historii jest niczym precyzyjnie zestawione trybiki dobrze naoliwionego mechanizmu – każdy z nich ma zadanie poruszyć inną strunę w tym instrumencie.
Furya wyrysowuje swoją mangę delikatną, niemal kobiecą kreską, rodem prawie z opowieści spod znaku shojo. Jego rysunki są nastrojowe, przemyślane, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Przykuwa wzrok zarówno przepychem strojów, perfekcyjnością oddania maszynerii, obrazami natury, jak i wielością ludzkich wizerunków czy rozmachem wizji. Widać ogromny wkład pracy i świetny warsztat, które pozwoliły na zbudowanie świata równie skomplikowanego i porywającego niczym słynne „Ziemiomorze” Ursuli LeGuin.
„Muzyka Marie” to jednak historia, która nie wszystkim się spodoba. Jednych odepchnie naiwnością niektórych założeń. Drugim z pewnością nie spodoba się idylliczna wizja świata i silne akcenty moralizatorskie. Jeszcze innym wątek romantyczny może wydać się mdły i oklepany.
Z pewnością jednak każdy, kto kocha piękne i wciągające baśnie, pokocha i tę. Bo „Muzyka Marie” to przede wszystkim baśń. Baśń religijna, baśń kulturowa, baśń filozoficzna. Piękna opowieść o pięknym, choć jednocześnie okrutnym świecie, którym opiekuje się piękny, dobry i jednocześnie do szpiku kości okrutny bóg. Czy jednak na pewno jest to okrucieństwo? Czy nie jest to jedynie przemyślany i dokładnie zaprogramowany rys charakteru, jaki anielska Marie otrzymała od swoich stwórców – jej ludzkich podopiecznych?
Warto otworzyć swoje uszy na tę muzykę. Nawet jeśli jest to tylko pozytywka, warto posłuchać, bo, jak dźwięki pozytywki potrafią przywołać radosne wspomnienia z dzieciństwa, tak ta baśń na chwilę zatrzymuje czytelnika w biegu, zwraca jego uwagę ku niebu gwiaździstemu i ku wewnętrznemu prawu moralnemu. Pozwala też przez moment obcować ze światem zwyczajnie pięknym, bez pośpiechu, bez nerwów, bez irytacji. Oderwać się od naszego, w którym w stechnicyzowanej cywilizacyjnej gonitwie sami coraz bardziej przypominamy wymyślne karakuri.
Komiks:
Usamaru Furuya, „Muzyka Marie”, Wydawnictwo Hanami, Warszawa 2009.
* Bartek Biedrzycki, specjalista IT, twórca, wydawca i miłośnik komiksów, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 93 (43/2010) z 19 października 2010 r.