Charaktery pisma Chopina i Słowackiego były do siebie bardzo podobne. Obaj pisali niezbyt czytelnie, ale zazwyczaj bardzo precyzyjnie, a przede wszystkim – drobno. Listy poety i finalny rękopis „Balladyny” można było zobaczyć w zeszłym roku w Pałacu Krasińskich, tak jak obecnie można tam obejrzeć czystopisy partytur i listy kompozytora, wystawione w ponurym grobowym mroku, między czarnymi dekoracjami. Ciśnienie kolejnych rocznic wydobywa te manuskrypty z miejsc niedostępnych dla większości ludzi.
Nie ma w tych zapisach, w ich kształcie graficznym, niczego „romantycznego” – o ile to słowo wzbudza jeszcze w kimś skojarzenia z takimi cechami jak „zamaszystość”, „rozmach”, „rozwichrzenie”, „fantazja” czy „wzlot”. Dwaj giganci romantyzmu pisali pismem aptekarzy i rejentów. Niejeden notariusz kreślił o wiele bujniejsze litery. I Chopin, i Słowacki pisali na skromnych ćwiartkach papieru, oszczędzali miejsce. Przyglądając się pisanym przez nich słowom, których dukt nie sięga więcej niż pół centymetra, a często ma niewiele ponad milimetr, można sobie uświadomić, a nawet wyobrazić, jak drobne, nieznaczne, prawie niedostrzegalne musiały być ruchy ich rąk podczas pisania.
O tym, że media kulturowe oddziałują na świadomość użytkowników kultury również poprzez sam proces przekazu, a nie tylko przez jego zawartość, wiadomo od kilkudziesięciu lat. Zwykle jednak tę tezę McLuhana kojarzy się z mediami zaawansowanymi technologicznie – od prasy drukarskiej wzwyż. Dopiero od niedawna zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, w jaki sposób umysł ludzki przekształcany jest przez wzajemne oddziaływanie dwóch najbardziej pierwotnych w sensie historycznym środków przekazu – żywej mowy i pisma ręcznego. Temat psychodynamiki żywej mowy i jej wpływ na funkcjonowanie systemu kulturowego przebadano już dość dokładnie. „Pierwszy kontakt” mowy i pisma w umysłach ludzi żyjących w starożytności także przykuł uwagę wielu badaczy. Jednak dziedzina „grafologii kulturowej” w odniesieniu do fazy dojrzałej piśmienności kultury Zachodu wciąż pozostaje na bardzo wstępnym etapie swojego rozwoju.
Dla średniowiecznych skrybów kopiujących przez całe lata teksty, których niekiedy w ogóle nie rozumieli, pisanie musiało być czynnością oddziałującą na umysł zupełnie inaczej, niż oddziaływało na romantycznego twórcę przelewającego na papier własne „ja”. Lecz konstruowanie binarnej opozycji psycho- i mediologicznej opartej na tak zdroworozsądkowej konstatacji byłoby jednak zbyt łatwe. Wystarczy przyjrzeć się rękopisom naszych romantyków, żeby pojąć, iż ich proces twórczy – choć realizował się w piśmie – nie był gwałtowną erupcją natchnienia z rodzaju tych, jakie przypisał im mit kulturowy. Pisanie skrybów nie było tylko odtwarzaniem, pisanie romantyków nie było tylko tworzeniem.
Taką intuicję potwierdza również choćby lektura aparatu krytycznego w edycji dzieł Słowackiego, której większą część sporządzono pod kierunkiem Juliusza Kleinera, a całość – pod jego wpływem. Pozytywistyczna metoda Kleinera zastosowana do powikłanych wątków myśli Słowackiego dała w efekcie setki stron zapełnionych wyliczeniami „odmian tekstu” – wieszcz zmieniał bowiem w rękopisach liczne słowa po dwa, trzy, cztery razy, nadpisując je obok siebie, a niekiedy jedno na drugim. W wypadku braku czystopisu, czyli w wypadku wszystkich utworów Słowackiego niewydanych drukiem za jego życia, odczytanie tych pokreślonych rękopisów i rozstrzygnięcie, które ze znajdujących się w nich słów jest słowem ostatnim, należało do badaczy. Proces twórczy romantyków bez wątpienia widoczny jest w zapisie, lecz nie przejawia się w „rozmachu” samego pisma, lecz raczej w jego nieprzejrzystości, nie w okazałych kaligraficznych arabeskach, lecz w skromnej ekonomii ruchu dłoni, która zapełnia ciasną przestrzeń kartki tak cienkiej, że inkaust często przebija na drugą stronę. Duch romantyczny był być może potężny, lecz kierowane nim pismo rzadko tę potęgę odzwierciedla w swoim materialnym kształcie.
Rękopisy Słowackiego oglądałem w towarzystwie wycieczki szkolnej. Nastolatki zastanawiały się, czy to są kserówki. Niestety, ich opiekunka też przyjmowała taką możliwość. Strażnik tłumaczył im, że to jednak oryginały, tylko takie wyblakłe, ale chyba mu nie wierzyli, spoglądali sceptycznie. Żyjemy w świecie symulakrów? Tak. Ale żyjemy również w świecie, w którym pismo ręczne zanika jako praktyczna umiejętność kulturowa. Ludzie poniżej dwudziestego roku życia już prawie jej nie używają, bo nie mają takiej potrzeby. Już nawet w szkołach pisze się na klawiaturze. W ciągu najbliższych dekad pismo ręczne stanie się prawdopodobnie czymś podobnym do fechtunku – niektórzy z nas lubią przecież posiadać umiejętności niedające żadnych wymiernych korzyści, lecz tylko prestiż symboliczny.
Widząc z bliska autografy tych twórców, łatwiej wyobrazić sobie Słowackiego pilnie porównującego kursy na giełdzie paryskiej, a Chopina – odpluwającego zawartość chorych płuc. Pismo uwiecznia, pismo uczłowiecza. I nie trzeba ubolewać nad tym, że klawiatura odczłowiecza. Przecież już pięćset lat wcześniej druk przesłonił nam ten „ludzki” wymiar pisma. Musieliśmy dokonać sporego wysiłku, aby go znów dostrzec. I dostrzegliśmy go właśnie wtedy, kiedy zaczął ostatecznie zanikać. Prawie jak w spojrzeniu Orfeusza.
I na koniec – w jednej ze szklanych skrzyneczek – wizytówka Chopina, którą włożył do sztambucha którejś z entuzjastek. Biały glansowany kartonik, pusty. Tylko na środku imię i nazwisko „FRÉDÉRIC CHOPIN” – wydrukowane literami tak maleńkimi, że trudno je w ogóle zauważyć nawet z nosem na szybie gabloty.
Może wtedy udowadniano swoją wielkość innym pismem.