Kiedy Curzio Malaparte uchodził za króla reportażu, standardy etyczne nowoczesnego dziennikarstwa dopiero miały zostać określone, bo samo nowoczesne dziennikarstwo dopiero się wówczas określało, w dużej mierze poprzez doświadczenie II wojny światowej.
W najsławniejszej z jego książek, „Kaputt”, wojna przedstawiona jest jako zdumiewająca diorama z gwiazdorem Malaparte w roli głównej. Stworzył tam (by nie rzec „potworzył”) cały zbiór sugestywnych obrazów, które zapadły głęboko w pamięć Europejczyków. Nie byłoby łatwo znaleźć porównywalny przykład skutecznego, trwałego mitotwórstwa literackiego w ubiegłym stuleciu. Weźmy choćby opowiedzianą przez Malapartego sławną historię o koszu wypełnionym stosem ludzkich oczu i stojącym na biurku Ante Pavelicia podczas jego rozmowy z autorem „Kaputt”. Owszem, ustasze Pavelicia byli zdolni do ofiarowania poglavnikowi takiego prezentu, lecz sztuczność otoczki fabularnej i stylistycznej, jakby odrobionej w bryłce papier-machê na planie któregoś z kasowych przebojów kina z lat trzydziestych, odbiera tej scenie wszelkie prawdopodobieństwo i wiadomo od dawna, że tak samo jak większość innych scen zawartych w „Kaputt”, jest ona mieszanką Wahrheit i Dichtung – ze znaczną przewagą drugiego składnika. Trudno wskazać w tej książce epizody, które na pewno rozegrały się tylko w rzeczywistości, nie zaś również, a nawet przede wszystkim, w wyobraźni jej autora. Sceny z rannym łosiem przed pałacem prezydenta Finlandii, z końskimi łbami zastygłymi na ściętej lodem Ładodze, ze sztucznym okiem niemieckiego dowódcy, które mały Rosjanin rozpoznał, bo „tylko ono miało ludzki wyraz” – są scenami z podrzędnej powieści epigona ekspresjonizmu. A przecież z takich scen składa się niemal w całości ta czterystustronicowa książka. Co sprawiło, że Malapartemu dawano wiarę? Czyżby sześćdziesiąt lat temu ludzie byli łatwowierni? A może szok wojenny sprawił, że wierzyli we wszystko?
Lecz dobra sława Malapartego trwała i później. Oriana Fallaci była z pewnością jego duchową córką. Chyba czytał go również Jonathan Littell. W „Łaskawych” epizody rozgrywające się na Wawelu opanowanym przez Hansa Franka są niemal żywcem przepisane z „Kaputt”. (Warto przy okazji zauważyć, że Littell pozostaje daleko w tyle za Malapartem w kategorii „stylistycznego ekspresjonizmu fabularnego” zwanego też czasem pretensjonalnością.) Dialogi z dostojnikami nazistowskimi, jakie Malaparte przytacza obszernie jako popisy własnej swady i brawury, są tak komiczne w swojej „błyskotliwości”, że trudno uniknąć skojarzeń z burleską, z „Dyktatorem” Chaplina i podobnymi klimatami. „Kaputt” bardziej niż relacją reporterską z działań wojennych jest nieudaną powieścią z życia wyższych sfer w stanie wyjątkowym. (Łatwo sobie wyobrazić, że na przykład Hemingway czytał ją z ironicznym uśmieszkiem.) Dziś takiego tekstu nie przyjąłby żaden wydawca, a fakt, że ta książka długo uchodziła za ważny literacki dokument wojenny, jest jednym z dowodów na to, jak ogromne zmiany kształtów pamięci o II wojnie światowej zaszły w ciągu ostatnich 30 lat.
Malaparte nie mówi głosem ofiar wojny, ustawia się raczej po stronie manipulujących nią potęg (i to nie tylko aliantów), ale robi to tak sprytnie, żeby nikt nie mógł mu zarzucić, że należał faktycznie i jedynie do nich. Symptomatyczne – i również mimowolnie zabawne – są wszelkie sceny rozgrywające się wśród korpusu dyplomatycznego; autor bierze w nich udział, ale nie wiadomo, w jakim charakterze. Co on – reporter bez wyraźnego statusu – robi wśród tych wszystkich ambasadorów, książąt, posłów i generałów, którzy w dodatku traktują go jak swego? Nawet biorąc poprawkę na jego ustosunkowanie w europejskim „mondzie” wynikające z zażyłości z Galeazzo Ciano, trudno się oprzeć wrażeniu, że mamy do czynienia z jakąś wielką hochsztaplerką.
Malaparte – utalentowany karierowicz, snob, oportunista, wielbiciel zwycięzców, czciciel silniejszych, a jednocześnie czuły, acz nieco zdystansowany obserwator i pocieszyciel słabych, który, relacjonując ich cierpienia, nigdy nie omieszkał zaznaczać, że to właśnie on je relacjonuje. Wybitny stylista balansujący na granicy kiczu, a nierzadko śmiało ją przekraczający. Causeur i lew salonowy, który nigdy i nigdzie nie tracił rezonu, zawsze umiał zareagować najbłyskotliwszą z możliwych ripost i kończył każdy dialog z finezją, jakiej mógłby mu pozazdrościć hollywoodzki scenarzysta z najwyższej półki – a w każdym razie czynił to wszystko jako bohater własnej opowieści. Wobec takiego ogromu „ja”, czym są dzisiejsze kontrowersje wokół takiej czy innej reporterskiej konfabulacji? Przecież i tak żaden z wielkich reporterów drugiej połowy XX wieku nie dorównał Malapartemu w sztuce narcystycznego samostwarzania. Publiczność łaknąca wiedzy o dalekim świecie albo o podniecających wydarzeniach – i łaknąca przy tym jej najbardziej wyrafinowanej postaci, jaką jest wielkoskalowy reportaż książkowy – otrzymuję tę wiedzę zazwyczaj w postaci przefiltrowanej przez umysły ludzi o nadzwyczaj silnych osobowościach. To trochę naiwne spodziewać się, że tacy ludzie zadziałają jak kserokopiarki.