Paweł Timofiejuk
MFKiG vs NYCC
Wielość imprez komiksowych, nie w Polsce, ale na świecie, prowadzi do tego, że musi kiedyś pojawić się okazja, by porównać klasyczny polski festiwal komiksowy z jego amerykańskim odpowiednikiem. Okazja nadarza się tym bardziej, że w tym roku, w odstępie tygodnia, udało mi się odwiedzić dwie znaczące imprezy na komiksowej mapie świata – łódzki Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier, który jest największą imprezą komiksową po tej stronie żelaznej kurtyny, oraz nowojorski Comic Con, który w ciągu kilku lat od niebytu urósł do rangi drugiej imprezy komiksowej za oceanem.
Po pierwsze różne są oba modele imprez – i to odmienne nie tylko w skali Polska-USA, ale bardziej USA-reszta świata. Spostrzeżenia na temat odmienności amerykańskich konwentów od europejskich i azjatyckich festiwali komiksowych mają wszyscy odwiedzający, którzy zderzą się z oboma modelami imprezy. W USA organizacja skupia się na handlu, handlu i jeszcze raz handlu! Hala giełdowa jest najważniejsza, to wokół niej kręcą się wszystkie wydarzenia. Do tego stopnia, że nie ma możliwości ani chęci organizowania poszczególnych imprez towarzyszących w innych budynkach. Wszystko odbywa się więc w jednym miejscu. Na szczęście Stany Zjednoczone ze swoim rozmachem i ogromem budowli pozwalają na tworzenie wielkich centrów konferencyjnych, w których mogą odbywać się spotkania nawet na 100 tysięcy uczestników. W Europie najczęściej imprezy rozpełzają po całym mieście. Jest tak w Łodzi, ale również i w Angoulême, Moskwie i innych miastach. Cóż, wynika to z tego, że bliskość węzłów komunikacyjnych wymusza na organizatorach wtargnięcie w stałą tkankę miasta, której nie da się zmienić na modłę amerykańską i zabudować wielkimi centrami targowymi. Panujący ścisk prowadzi więc do tego, że choć odwiedzających zdają się być tłumy, w rzeczywistości jest ich kilka razy mniej niż w Stanach.
Po drugie, ograniczenie festiwalu do jednego miejsca prowadzi do tego, że uczestnicy nie uciekają z niego na zewnątrz. Obok siebie współistnieją wszystkie fragmenty: sale na dole są obłożone spotkaniami tematycznymi, w centralnym punkcie części handlowej rozlokowana jest strefa gier, w której odbywają się turnieje gier komputerowych, karcianych i RPG, a każdy może się zatrzymać i stać się biernym uczestnikiem wydarzeń. W Łodzi poszczególne części zostały pogrupowane w odrębnych budynkach, co prowadzi do tego, że fani gier komputerowych nie stykają się wcale z komiksową częścią imprezy, zaś szczególne przypadki komiksowych freaków nie odwiedzają niczego poza giełdą, na której się okupują, najzwyczajniej sobie odpuszczając wizyty na spotkaniach czy też oglądanie wystaw.
Właśnie towarzyszące imprezom komiksowym wystawy tak bardzo różnią Europę od Ameryki. To, co u nas jest standardem, tam jest czymś niespotykanym. Obrazki co najwyżej pooglądamy i kupimy na giełdowych stanowiskach twórców, a nie w galeriach. Choć rzeczywiście nie trzeba tam przekonywać galerii do tego, że komiks jest sztuką i organizują one wystawy komiksu same z siebie. Robią je jednak dla pieniędzy i nigdy wystawy takie nie są elementem imprezy komiksowej. U nas natomiast festiwalowi komiksowemu musi towarzyszyć ekspozycja, bo zazwyczaj nie ma innej możliwości jej promocji. Dopiero ostatnimi czasy zaczyna się to zmieniać, a zmienia się dlatego, że właśnie festiwale promują komiks na wystawach jako dziedzinę sztuki i tą natarczywością przekonują coraz więcej instytucji kultury, że coś w tym musi być, skoro ktoś zdecydował się to pokazać.
Tu wyłania się kolejna odmienność – podejście twórców do pokazania się na takiej imprezie. U nas twórca przyjeżdża niczym gwiazdor po to tylko, by pogadać i zabawić się z kolegami. Tam przyjeżdża do pracy i zazwyczaj poza stoiskiem wydawcy ma własne, na którym sprzedaje swoje prace, sketchbooki i rysunki towarzyszące autografom. To różni też twórców z Europy i zza oceanu – tam za rysunek trzeba płacić, tu fan uważa, że twórca musi mu w 50 komiksach przywiezionych na imprezę wymalować nową oryginalną historię. I nieważne, że w kolejce do autografu stoi kolejnych stu takich fanów jak on. Ten polski fan też ma dziwny stosunek do oryginalnych prac. Najczęściej są one dla niego bezwartościowe, a już na pewno mniej warte niż wydanie albumowe, za które jest gotów nawet przepłacić, jeśli zniknęło już z rynku. Natomiast oryginalna plansza w jego oczach jest warta mniej niż środki użyte do jej wykonania. Dlatego też w Polsce rynek oryginałów praktycznie nie istnieje, a w USA kwitnie. Tam bardzo znane nazwiska potrafią sprzedawać oryginalne plansze na pniu po 5-10 tysięcy dolarów.
Wyłania się więc obraz, który z podobnym zacięciem opisują po wizycie na NYCC nie tylko Polacy, ale Włosi, Portugalczycy, Francuzi i Niemcy. W Europie komiks już dawno stał się dobrem kultury i jako taki egzystuje. Nie wyrasta poza krąg koneserów, których zależnie od kraju może być od kilkuset do kilku tysięcy, czy w wyjątkowym wypadku rynku frankofońskiego do kilkuset tysięcy. Komiksy traktowane są jako poważne przedsięwzięcie, które należy hołubić i wynosić na piedestał, a imprezom komiksowym towarzyszy jakieś zacięcie, że to musi się udać nawet wbrew brakowi rynków. W USA jest całkowicie inaczej – na konwencie panuje totalny luz. Widać masy ludzi przewijających się i nabywających swój ulubiony towar. Nikt nie nazywa komiksu sztuką, bo przede wszystkim jest on towarem, który należy sprzedać, a impreza komiksowa to idealne miejsce na tego typu działania. Nie ma więc też patrzenia krzywym okiem na uczestników, bo przecież są to potencjalni klienci. A że lubią czasem przebrać się za swoich ulubionych bohaterów komiksów i mang, to tylko powód do radości i do ściągania ich na tego typu wydarzenia w większej liczbie, bo to też stanowi koloryt imprezy i podnosi jej rangę. Można wręcz powiedzieć, że w USA rządzi klient, nie fan, i tam mamy rynek, który wykracza poza komiks – sięga do przemysłu kinowego, odzieżowego, zabawkarskiego. W komiksie widzi się tam przede wszystkim towar, a nie sztukę. Ale w naszych europejskich oczach to z jednej strony profanacja, a z drugiej powód do zazdrości.
No i tu dochodzimy do najważniejszej różnicy. W Stanach to święto konsumpcji, w Polsce natomiast wyłącznie okazja do wizyty na imprezie kulturalnej, która powinna być albo darmowa, albo jak najtańsza. W USA za bilety płacą wszyscy i to niemało, w tym te 10 tysięcy profesjonalistów. U nas wszyscy chcą być profesjonalistami, byle tylko nie płacić. A wbrew pozorom za europejski profesjonalizm i rozbudowanie imprez poza czysto biznesowy schemat powinno się płacić nawet więcej. Cóż z tego, Europejczyk, a w szczególności Polak przywykł do tego, że kultura powinna być tania i w związku z tym dawno przestał ją doceniać. Za oceanem natomiast wciąż się ją ceni, zaś użytkownicy iPadów i iPhone’ów są bardziej skłonni wyłożyć na nią pieniądze.
Imprezy w USA i w Polsce łączy i dzieli wiele rzeczy, ale najważniejsze jest wciąż to samo – są robione z miłości do komiksu i dlatego warto je odwiedzać i korzystać z ich atrakcji. Bo przyjdzie taki czas, że nawet ich zabraknie, gdyż zniechęceni marazmem fanów zapaleńcy przestaną je organizować.
* Paweł Timofiejuk, politolog i wydawca komiksów.
„Kultura Liberalna” nr 95 (45/2010) z 2 listopada 2010 r.