Sebastian Szymański

Cichcem i chyłkiem czy gromko i jawnie?

Wspomniany w tytule dylemat polskiemu czytelnikowi zapewne skojarzy się z czymś zupełnie innym niż francuskiemu. Przynajmniej temu, który jest miłośnikiem (czy to aby dobre słowo w tym miejscu?) literatury skatologicznej. Daleko nam bowiem do bezpruderyjnych Gallów, którzy dysponują takimi dziełami jak „Słownik rozumowany tyłków, pierdnięć i ekskrementów” wydany w 1849 roku w Scatopolis. Biorąc pod uwagę stan sanitarny ówczesnego Paryża, bo to on właśnie skrywa się pod tym wdzięcznym toponimem, miejsce edycji wydaje się dobrane szczególnie trafnie. Jednak to przede wszystkim tradycja – sięgająca przynajmniej Rabelais’go – której wspomniane dziełko jest jedynie zwieńczeniem, czyni z grodu nad Sekwaną (pierwsze pełne wydanie ukazało się tamże) niekwestionowaną stolicę skatologii.

Zresztą nie tylko we francuskiej literaturze mówiono głośno i otwarcie o tym, o czym w naszej zaledwie się – nomen omen – przebąkiwało. Na deskach paryskich scen, ku uciesze publiczności wcale nie najniższego autoramentu, produkowali się artyści dość specyficznej specjalności. W drugiej połowie XIX wieku głośnym przedstawicielem owej profesji był niejaki Joseph Pujol występujący pod bardzo adekwatnym pseudonimem „Le Pétomane” (czyli „Pierdzioman”). Prezentował efektowny program obejmujący m.in. naśladowanie głosów znanych polityków (!), wygrywanie rozmaitych melodii, a nawet wielce udane naśladowanie trzęsienia ziemi w San Francisco. Ów program nie zasługiwałby z pewnością na wspomnienie, gdyby nie to, że wykonywany był częścią ciała, której zazwyczaj używamy do wydawania zgoła odmiennych dźwięków. Le Pétomane był bowiem kontynuatorem dawnej tradycji flatulistów, czyli specjalistów od efektownego pierdzenia. Co więcej, program, który ówcześnie u nas miałby wzięcie co najwyżej w podrzędnym cyrku, bez zakłopotania wystawiano w Moulin Rouge, a przedstawienia cieszyły się dużą popularnością. Na tyle dużą, że – jeśli wierzyć kronikom – Pujol kasował za występ więcej niż najjaśniejsze gwiazdy scen paryskich.

Występy Pierdziomana i jemu podobnych jednakże były jedynie popularyzacją i przeniesieniem na – nie bójmy się tego słowa – poziom sztuki idei krążących wcześniej w nieco innych kręgach. Dziełko Hurtauta, cieszące się w swoim czasie powodzeniem na tyle dużym, by zapewnić popyt na siedem wydań w ciągu kilkunastu lat, dowodzi bowiem, że Francuzi z właściwą sobie tendencją do systematyczności już na długo przed artystycznym ujęciem Pujola dysponowali naukowym z ducha opracowaniem tego nieco śmierdzącego problemu.

Hurtaut, którego traktacik polski czytelnik dostaje z godną pożałowania zwłoką, łączy bowiem w swoim dziełku żywotność tradycji Rabelais’go z – choć może to zabrzmieć jak herezja – podejściem kartezjańskim. Trudno bowiem inaczej scharakteryzować traktat, który w podtytule nosi miano „eseju teoriofizycznego i metodycznego”. Treść z pewnością nie zawiedzie czytelnika o zacięciu filozoficznym, autor bowiem trzymając się ściśle wskazówek autora „Rozprawy o metodzie”, dzieli i klasyfikuje swój nieco kłopotliwy – bo ulotny – przedmiot na gatunki i rodzaje. Mamy więc systematykę pierdnięć podług gromkości, w zależności od długości, jak również z podziałem na wykonawców. Hurtaut nie pomija skomplikowanej kwestii genezy bąków, a także fenomenów towarzyszących ich uskutecznianiu, tudzież symptomatologii nadciągających wiatrów.

Autor „Sztuki pierdzenia” nie byłby Francuzem, gdyby nie podniósł ważkiego zagadnienia pożytków i skutków „fartów”, zwłaszcza dla społeczności. W końcu nawet zupełny ignorant przyzna, że dopiero wśród ludzi towarzyskich crepitus ventris staje się problematem w pełnym tego słowa znaczeniu. Wszelako nie dlatego, jakoby naruszał dobre obyczaje, czemu Hurtaut żywo zaprzecza, lecz dlatego, że stanowi asumpt do dyskusji, budząc zainteresowanie i wesołość, jak również dając pretekst do umoralniających opowiastek. Stosowne przykłady przytoczono.

Nie znaczy to bynajmniej, że prezentowane dziełko pozbawione jest słabych stron. Czytelnik z pewnym zawodem skonstatuje, że autor jedynie prześlizguje się nad materią muzyczną, choć nie co innego jak dźwięk właśnie czyni przedmiotem swych drobiazgowych analiz, zaniedbując nieco aspekt olfaktologiczny. Miejmy jednak nadzieję, że również poświęcone tym kwestiom rozprawy, których wszak nie brak w bogatej skarbnicy literatury europejskiej, trafią do naszych rąk. Flatuliści bowiem raczej się u nas nie przyjmą.

Książka:

Pierre-Thomas-Nicolas Hurtaut, „Sztuka pierdzenia. Esej teoriofizyczny i metodyczny. Na użytek konstypantów, smutasów, ponuraków, dam melancholijnych oraz wszelkich niewolników przesądu. Z dodaniem »Dziejów księcia Pierdziwiatra i królowej Amazonek, czyli o początkach szambiarzy«”, z francuskiego przełożył i posłowiem opatrzył Krzysztof Rutkowski, Słowo/Obraz Terytoria, Gdańsk 2010.

* Sebastian Szymański, tłumacz.

„Kultura Liberalna” nr 96 (46/2010) z 9 listopada 2010 r.